sobota, 28 listopada 2009

Znowu wciągają ten trap...

Robinson Kruzoe uratowany, sowicie obsypany ziemskimi dobrami po tylu latach samotności. Został nagrodzony za coś, co było meritum jego życia – kogo dzisiaj spotyka taka nagroda? Tyle lat żył samotnie tęskniąc za ludźmi a kiedy już się między nich dostał to dopiero poczuł jak bardzo jest samotny. Proste życie które toczyło się w rytmie pór deszczowych, komfort całkowicie zależny od realnej potrzeby, pomysłowości, zręczności jego rąk, przyjaźń istot które są ślepe na jego bogactwo, trudna miłość natury, który obdarowuje tylko tym co chcesz poznać – ilu ludzi pomyślało, że te lata na wyspie to zmarnowanie czasu jego życia? Zapewne nawet on sam nie myślał, co będzie kiedy już wróci do Anglii – chciał się po prostu tam dostać, to go trzymało przy życiu i to mu dawało siłę by nie dać się utopić samotności. Cóż zatem działo się w jego duszy, kiedy wrócił i kiedy zobaczył, że w zasadzie nie miał do czego? Czy ktokolwiek z nas pomyślał kiedyś, że osiągając nieosiągalne będziemy chcieli wrócić do tego co było? Pędzimy do przodu w pogardzie mając „tu i teraz” a przecież jest całkiem prawdopodobne, że właśnie „tu i teraz” to całe nasze życie i dążenie do tego czego nie mamy może być największą naszą pomyłką.


Nie lubię kończyć dobrych książek, bo mimo, że to nieuniknione, nie potrafię pogodzić się z tym, że to koniec. Kiedy zamykam książkę to jakiś świat we mnie upada, jak odpływający Robinson smucę się, że już tutaj nie wrócę. Wsiadam na statek codzienności i tylko mam nadzieję, że nie po to aby przekonać się, że wróciłem do czegoś co mnie unieszczęśliwia. Zaczyna się paniczne szukanie innej wyspy – i jeśli nie znajdę, to przychodzi taki czas, że udaję się do starego portu, łapię wciągany już trap i wracam tam gdzie byłem pewien, że już nie wrócę. I wtedy jest inaczej, bo już wiem, że na „zewnątrz” jest samotność, że nie muszę uciekać bo w powieściach piękny nie jest koniec ale to wszystko przed nim. To wewnętrzna przygoda i tak jak Robinsona, raz przeżyta, skazuje mnie na jej powtarzanie.

Na zewnątrz szaro, ponuro a we mnie teraz świecą w blasku słońca wspomnienia innego człowieka. Dziwne nie? Słyszeć szum oceanu, którego nigdy się nie widziało, czuć ciepło, którego tutaj nie ma i mieć w sobie pragnienia i tęsknoty, których się mieć nie powinno…

poniedziałek, 23 listopada 2009

Obudzić się i...

To chyba jakiś sen.






Siedzę sobie sam, pusto, lampka solna czerwieni kąt a ja próbuję sobie wyobrazić swoją niepamięć. Mam jakieś uczucie, że jestem jakąś alternatywą siebie samego, że mogło być kiedyś coś co sprawiło, że kosztem własnej nieśmiertelności wybrałem śmiertelność w różnych alternatywach. Siedzę i czuję, że już nie ma mnie - jest tylko jakiś niepełny wariant siebie. I nie wiem czy w tym co jest czymś logicznie uwarunkowane - chyba chodziło o wybranie jakieś rzeczywistości, która pod pozorami błahego życia miała komuś lub czemuś udowodnić, że nie dam sobie rady. To jakiś wariant rzeczywistości, który miał mnie nauczyć bezsiły - wszystko wokół wiruje, trwa a ja czuję, jak się rozpadam i nie mogę tego zatrzymać. Nie znajduję tego czego szukam, nie mogę zaznać spokoju, przewracam się z boku na bok i coraz bardziej dobija mnie ten szum w moich uszach, bicie serca, oddech i myśli, które migają w głowie. Myśli których nie da się oddzielić od siebie, zindywidualizować, wyodrębnić - jak okolice drogi widziane przez szybę szybko jadącego samochodu. Nie wiem gdzie jestem, nie rozróżniam poszczególnych elementów ale mogę powiedzieć, czy chciałbym zwolnić aby się przyjrzeć. I nie wiem. Chyba boję się przyglądać temu co mógłbym zobaczyć w sobie.

Kiedyś byłem takim Robinsonem. Wierzyłem, że sam sobie mogę być domem, ostoją a reszta jest chaosem, czymś do czego zawsze się dostosuję bo mam siebie. Nawet mnie cieszyło kiedy się nie układało - miałem siebie, wtedy to doceniałem, im było gorzej tym mi było ze sobą lepiej. Nawet nie wiem ile rzeczy zrobiłem źle aby zaznawać tego uczucia wyspy. Przepraszam. I to gdzieś się skończyło. Chaos na zewnątrz pozostał a ja zacząłem się dusić w tej grocie własnej głowy.

Pamiętam też, że dziwnie zazdrościłem tym, którym choroba zaczęła podsuwać przed oczy i uszy osoby, których nie ma. Dlaczego zakładamy że ktoś kto nie jest sam może być z tym nieszczęśliwy? Czy mamy moralne prawo leczyć (leczyć?) kogoś z czegoś co sprawia, że mówiąc do siebie czuje on, że ktoś go słucha, rozumie? Czy możemy pozbawiać Robinsona jego Piętaszka a Cyrusa Smitha ("Tajemnicza Wyspa" J. Verne - to dopiero ucieczka do siebie...) jego towarzyszy? Czy to tak wygląda jak mi się wydaje?





Czym obdarowałby mnie Solaris?

niedziela, 22 listopada 2009

Zapędzony w kąt

Niby byłem w KRK, niby posiedziałem z Lenką i S, niby relaksowałem się oglądając u nich filmy i zajadając pierogi, niby woziłem się do Katowic i z powrotem ale w mojej głowie siadło zadanie, które wymyślił mi patron. Wybaczcie ludzie ale nie mogłem tego wywalić z głowy i im bliżej deadline'u tym głośniej to we mnie wrzeszczało. Jest 22:50, jednak mnie nie oświeciło, widzę braki w papierach ale nie wiem czy akurat to miałem znaleźć, jutro rano wstaję i nic już nie podziałam, w głowie coś mi krzyczy "nosz KURWAAA!!!" i poddaję się. Albo jutro ładnie wybrnę z tego pata albo będę miał sądny dzień i będę długo chodził z podkulonym ogonem.

Miałem coś ciekawego popisać ale owe refleksje wyciekają ze mnie jak z dziurawego worka. Zmęczenie tylko dodaje ciśnienia temu kapaniu. Idę spać załogo, wyrwać choć parę godzin przez tym jutrzejszym polowaniem na jelenie :-/

niedziela, 15 listopada 2009

Blablanie zamiast mszy

Parę dni blog leży niczym nieprzytomny na ulicy więc trzeba się w końcu nad nim pochylić i dla potomności zanotować kolejnych kilka linijek.

Dla tych co nie widzą co się ze mną działo w piątek wieczorkiem to posłusznie donoszę, że z Z obsiedliśmy naszą licealną koleżankę E.R. z jej facetem. Oczywiście nasłuchaliśmy się masy głupot z których nic nie wynika i po prawdzie nikogo pewnie nie obchodzą (choć Z może skomentować to inaczej... ale jak chce poprawić swoje życie po tym co tam usłyszał to ja nie wiem) ale ogólnie było przyzwoicie. Się nasłuchaliśmy że ja i Z to jak bloody old wifehood i pewnie jeszcze nam próbowali wkręcać jakieś homo złośliwości (hę?) ale nic nie poradzimy, że żyjemy w durnych czasach w których albo pieprzysz dziewczynę kolegi albo nie znasz go w ogóle - warianty rzeczywistości w której ma się przyjaciela którego myśli się, że zna się jak łysego konia zdają się nie istnieć. Takie czasy. Dzisiaj Moby Dick to powieść homo.

Wracaliśmy sobie z Z i tak nas jakoś w podobnym momencie wzięło na refleksję, że albo dziewczyny ładnieją albo my zaczynamy desperować. Osobiście skłaniam się ku fatalistycznej chemii - dziewczyny jakie były takie dalej są tylko mózg już ma dość tego bombardowania hormonami i poddaje się jak Francuzi III Rzeszy. Tylko głupio mi teraz, bo kiedy się o tym pomyśli to uzmysławiam sobie, że "bierzcie ludzie bo taniej nie będzie" :-)
Damn...

Przynajmniej w sobotę sobie posiedzieliśmy popijając do 3 w nocy czaj z gara i oglądając "The City of Industry" i "Rescue Dawn". Drugi - mocny klimat co przy filmach o wojnie i odrobinie wyobraźni skutkuje tym, że na razie więcej tego filmu oglądać nie chcę - w sumie to dobrze, że mamy pokój i nikt nie karmi mnie robakami - niech tak zostanie. A co do pierwszego - momentami klimat w porządku ale co do fabuły... wychodzi, że baby są głupie a samotni faceci w swojej samotnej desperacji są jeszcze głupsi. Mieć 3 mln $ gotówką i jeszcze nadstawiać karku za wdowę po koledze swojego brata?! Złapać 3 kulki i dać się pobić w imię urojonej miłości i owych 3 mln $ tylko po to aby dać babie owe 3 mln $ i zostawić ją samą? Niektórzy muszą się naprawdę namęczyć aby nic nie mieć...

A dzisiaj niedziela. Parę godzin połknął znowu Master of Orion III, jak zwykle za mało się pouczyłem, nie wymyśliłem nic mądrego ani nic mądrego nie poczytałem, siostra znowu do Krakowa wyjechała, tata męczy się nad nowym netbookiem czyli ja znowu do nikogo ani be ani me i myślę o zamknięciu tego nijakiego dnia. A nie, hola! Może mi ktoś wyjaśnić dlaczego w niedzielę wieczorem masa moich znajomych dzwoni do mnie aby pytać się o weekend i powiedzieć, że nie mają/mieli czasu się spotkać? Co to za telefon? Odfajkuj i wyczyść sumienie?

Dzień był tak durny, że aż żałuję, że nie byłem w Kościele. Nawet w NT...

wtorek, 10 listopada 2009

Tik tak i co dalej?

Wolałbym do tego papier. Można go zmiąć, rzucić o ścianę, prostować i pisać dalej. Można zrobić kleksa, można zmęczyć rękę, zmienić charakter pisma, można mieć charakter pisma. A tutaj tylko białe, sterylne pole, gotowa czcionka i "delete" w zanadrzu. Spróbuj wymazać wywrócone zdanie pod koniec kartki... zastanowisz się nad sensem całości. Papier wymaga czasu.

A potem przychodzi myśl, że wcale nie ma się czasu. Że życie wrzasnęło ci do ucha "już" i nagle nie wiesz gdzie jesteś, co robisz, kim są ci ludzie wokół i dlaczego do ciężkiej cholery czujesz pustkę chociaż ledwo oddychać możesz bo tyle ludzi wokół. Czas wycieka. Młodość kończy się nie wtedy kiedy pójdzie się do pracy, kupi się samochód czy spłodzi dziecko ale wtedy kiedy uświadomisz sobie, że czas płynie i pewnego dnia jednak nie obudzi cię już budzik. Wtedy przestajesz żyć z dnia na dzień, nagle czujesz paniczną potrzebę jakiejś stabilizacji, czegoś co będzie ponad codzienny cykl słońca. Niby nic się nie zmienia - dalej wierzysz w swoje dziwactwa, dalej kopiesz się codziennymi, zwykłymi problemami, śmiejesz się z tych samych dowcipów i w głowie masz tą sieczkę co zwykle... ale nagle czujesz, że stoisz pośród tego nagi i bardzo chcesz aby ktoś cię czymś przykrył, żeby choćby pozwolił pokosztować swoich lęków i radości - byle oderwać cię od tego co czyni cię pustelnikiem swojej wewnętrznej cywilizacji.

Siedzę sam, znowu próbuję zrozumieć jakiego człowieka dzisiaj nie zrozumiałem. Dlaczego tyle wokół samotności i jednocześnie niezdecydowania, czekania na lepsze czasy bez świadomości, że lepiej nie będzie jeśli będzie się analizować każdą wyciągniętą rękę. Dlaczego ci bez których nie wyobrażałem sobie życia w tym miejscu i czasie sami odchodzą w swoją własną rzeczywistość - dlaczego to właśnie oni uświadamiają mi, że codzienność to nie budowanie ale agonia? Bo czym jest zarabianie jeśli nie odkładaniem najważniejszych rzeczy "na potem"? Jakie "potem" u cholery? Kiedy twoi przyjaciele znikną gasząc za sobą swoje światło? Rodzina? Ta, która musiał być z boku kiedy w byliście zajęci "rozwojem"? Znasz to uczucie kiedy na pytanie "co u ciebie" odpowiadasz "jakoś leci"? Wesoło jest, nie? I tylko ta żenada, kiedy w głowie zaczyna kołatać myśl, że gdzieś się w tym bajzlu zgubiliśmy...

Najtrudniejszą rzeczą w tym wszystkim jest uświadomić sobie, że jutro może nas nie być i żyć mając to w głowie.
Codziennie.

poniedziałek, 9 listopada 2009

Kopacz relacji

"Żegnaj laleczko" wciąż czeka - ambitny plan ukulturalniania się, tak samo jak ciężkiego uczenia się, diabli wzięli. W niedzielę zostałem sam a nagle wszystko się pozmieniało - miałem iść do dominikanów a siadłem do Dungeon Keeper i przechodząc pięć lokacji cierpliwie czekałem na M i S. Nie zrozumiem systemu wartości według którego zrobiłem coś złego - miałbym dwoje konkretnych ludzi zamienić na anonimowy tłum? Dwa garnki herbaty wypite w filmowo-rozmownej atmosferze na kichanie i prychanie niedookreślonych elementów w nocnych tramwajach?

Od jutra zaczynam gnębienie swojego patrona - w końcu dodzwoniłem się i wkręciłem. Czyli może w końcu zacznę jakąś naukę bo to kucie w domu to kpina a nie nauka. Najważniejsze, że się ruszę. Życie jest w ruchu, kiedy się idzie to jest raźno - kiedy się siądzie to dupa dyktuje głowie - a to już depresja, zaniżona samoocena i szeroko pojmowane pasożytnictwo :-)

Skutkiem naszego filmowego wieczorka i ogólnego snucia się wokół PC cały dzień chodzę w każdym miejscu odnajdując kącik do drzemki. Chciałoby się napisać coś więcej o tym drzemaniu ale żywcem nic nie pamiętam. Po obudzeniu się jestem albo pełen nadziei, albo ciężko przerażony albo zmienny jak kurek na dachu. Jestem ciekaw czy 26letnią głowę można jeszcze napchać treścią i koncentracją - ciężko się pisze bez tych dwóch rzeczy...

Terry Pratchett uważa że wszystko, a zwłaszcza czas, jest w pewien sposób względne - im szybciej się żyje, tym czas się bardziej rozciąga. Jestem ciekaw czy to rzeczywiście prawda. I jestem ciekaw czy szybkość "slow life" jest taka sama kiedy decyduję się na taki styl życia "bo mam taki kaprys" i kiedy nie mam wyjścia. Od jutra, jeśli mnie intuicja nie myli, jadę po nowych torach. Jutro malutka śnieżynka zacznie się toczyć po zboczu - zobaczę czy utknie w zaspie czy zmieni się w osobistą, wewnętrzną lawinę.

Marzy mi się, że w końcu stanę na nogach, że coś na tym świecie będzie moje i że swoim życiem będę mógł sterować a nie dawać się pchać jak śmieć w morzu. Że stworzę sobie taki kącik w którym będę robił n co będę miał ochotę, będę siedział z kim będę chciał. Marzy mi się miejsce w którym są przyjaciele ale jednocześnie parę metrów jest tylko dla mnie. Mieszkałem trochę z M, Z, R... cholera, pomijając kwestie chrapania ;-) to była najlepsza forma bytowania. Puste mieszkanie, pokój - nieee...

Czy nie jesteśmy za starzy i zbyt niezależni aby powtórzyć kiedyś tę przygodę?

piątek, 6 listopada 2009

Długie momenty

Zwiałem znowu rano od przyjaciół... tylko po to aby parę godzin później dzwonić i pytać się, czy można do nich wrócić. Zawsze można sobie powiedzieć, że wypada odpuścić ale... tutaj przegrałem, bo kiedy włos mi dęba na głowie staje to szukam bliskości ludzi, których znam i których towarzystwo mnie uspokaja - ale jak to Lenka powiedziała: cały problem polega na tym, że ktoś może niekoniecznie myśleć o nas to samo co my o nim. I z jednej strony czuję, że muszę z kimś poprzebywać (tak dla własnej wewnętrznej równowagi) a z drugiej strony zaczynam wyglądać tego spojrzenia "idź się pierdolić sam ze swoimi problemami". Ech. Bodaj nadażyła się kiedyś okazja, żeby pokazać odpowiednim ludziom w odpowiedni sposób ile i co im zawdzięczam.

Ten świat jest powalony: są na nim pacjenci, którzy nie potrafią sobie podać leku tylko dlatego, że nie rozumieją, że przed zastrzykiem trzeba zdjąć osłonkę z igły i lekarz z doktoratem, który każe sobie, poza ambulatorium, wstrzyknąć pełną porcję leku, na który ów pacjent jest prawdopodobnie uczulony tak jakby w całej swojej karierze praktyczno-teoretycznej alergologa (!) nie słyszał słowa "zapaść"...

Dzisiaj jak mało kiedy poczułem, że jestem głupim smarkiem a nie dorosłym człowiekiem. To niewesoła chwila, kiedy przekonujesz się, że brak wiedzy może się dla Ciebie skończyć czymś o wiele gorszym niż tylko refleksją, że jest się głupim smarkiem. Chcesz uporządkować swoje sprawy, chcesz być dobry, zakładasz że wysyłasz dostatecznie wyraźne sygnały, że jesteś chodzącą pacyfką, widzisz, że to działa, że świat zaczyna chować pazury aż tu nagle wychodzi, że gówno prawda i ledwo co wróciłeś na własne łóżko na własnych nogach. WTF?

Nie wiem czy zabierać się za "Bóg wie" Jospeha Hellera bo czuję, że mogę w sobie wyrobić być może niesprawiedliwy żal. Starego i Nowego Testamentu nie chcę czytać bo łapię wtedy nastrój podobny do tego, który towarzyszy czytaniu ulotki betaferonu. Na zagłębianie się w prawo karne dostają z miejsca ataku ziewania. W moją stronę mruga jeszcze "Żegnaj laleczko" Raymonda Chandlera i to chyba będzie to. Zapuszczam jakieś blusidło i żegnaj tępy internecie... Wszyscy jesteśmy na jakiejś formie diety czy odwyku, nieprawdaż?

wtorek, 3 listopada 2009

Taki sobie kolejny dzień.

Wbrew oczekiwaniom nie będzie dzisiaj o tym co dobrego u mnie. Od rana boli mnie głowa i w sumie doskonale się kamufluję w tej grupie ludzi, która zdradza objawy grypy. To szaleństwo wymagać nie chorowania od kogoś, komu współczesna medycyna próbuje wywrócić układ odpornościowy do góry nogami, szczególnie jak wszyscy wokół kaszlą, kichają, prychają i jęczą.

Od tej wysypki i zawieszenia betaferonu ciągam się po labolatoriach badawczych gdzie kłują mnie na wymyślne sposoby próbując odpowiedzieć na pytanie: what the fuck?! Wysypka zeszła równie szybko jak się pojawiła i zostawiła po sobie kupę pytań. Swoją drogą - ile to się człowiek dowiaduje kiedy zaczyna pytać i słuchać. Wszędzie chorzy albo umierający. Ilu lekarzy walczy o zdrowie dla swoich bliskich? Masa.

Posiedziałem wczoraj z Z, pogawędziliśmy niesłychanie laicko o absolutach... ale było przyzwoicie bo dawno nie pogadałem sobie do drugiej w nocy. Jak za starych dobrych czasów, nie? Nawet udało się nie skończyć pogawędki "na dupach" choć parę razy o mało co brakło. I chyba mam zbyt trójwymiarowy umysł aby ogarnąć świat płaszczaków, wydawałoby się, że pozbawienie się jednego wymiaru jest łatwe... ale nic z tego. Może dlatego traktujemy Boga jak introwertyczno-ekscentrycznego szaleńca- ale czego tu wymagać skoro ja sam nie mogę sobie wyobrazić życia w 2D?

Skoro nie biorę tego betaferonu to spróbuję jakoś dojść do siebie, muszę się pozbyć tego syfu, który się przy okazji przypalętał i może uda mi się w tym tygodniu wpaść do Krakowa. Ludziki z ORA wymyślili sobie kolejny papierek, bez którego mogę się cmoknąć więc nie ma rady i trzeba jechać. Pytanie czy pojadę czy będę zawieziony...

Na razie łóżko, George Carlin i spaaać.

poniedziałek, 2 listopada 2009

Drugi listopada.

Dawno mnie tutaj nie było. Tym dziwniejsze, że zajrzałem tutaj po przeczytaniu księgi Koheleta. Kiedy nie można znaleźć swojego kąta to czasem odwiedza się stare śmieci.

Co u mnie? Chyba będzie taniej i szybciej- wszyscy tak pędzą, że szkoda czasu i pieniędzy na bywanie i zajmowanie się tymi, którzy mają się za waszego przyjaciela. To nie wyrzut - wiem, że macie swoje życie i draństwem byłoby gmatwać je sobą jeszcze bardziej. Nie wyrzut tylko smutna refleksja wynikająca z rachunku życia - pędzicie aby żyć, dłużej żyć, za coś żyć, po coś żyć. Nadzieja na "coś" dla siebie sprawia, że zamieniacie czas z ludźmi na czas z podmiotami waszych zajęć, prac. Przedłużacie swoje życie łudząc się o nieskończoności nierozwiązania - a bliscy gdzieś znikają, uczucia i pamięć blaknie. I tak umrzemy, nasze starania i ambicje i problemy i radości zetrze wiatr, po nas nastąpią ci co nie będą nas ani pamiętać ani nic o nas wiedzieć. Nasz dobytek trafi w obce ręce, które nie docenią ani trudu ani mądrości, który w jego zdobycie włożyliśmy. Nasz los zawsze będzie taki sam. Wszelkie trudy to zwykła marność... i tylko szkoda, że każdy dochodzi do tego sam, samotnie. Kto z was ma, poza żyjącymi rodzicami, kogoś kto byłby z wami ten czas, który jesteście w stanie ogarnąć? Tego drugiego człowieka, który sprawia, że obecność Boga jest odczuwalna dzięki temu, że ten drugi człowiek jest?

Ciężko jest odnaleźć Boga samemu.
Wydawało się to kiedyś łatwiejsze.

Co u mnie? Wydaje się, że jestem uczulony na jedyny lek jaki mogę zdobyć. Nie wiem czy to "boski plan" i jakiś niedostrzegalny zamysł siły wyższej czy coś takiego jak zwykły, nieszczęśliwy przypadek. Chciałbym wierzyć w boski plan ale nie mogę myśleć o zwykłym pechu. Odstawili mi interferon na czas nieokreślony. Siedzę i kombinuję co mogą znaczyć w moim przypadku słowa "ciężko jest dosiąść tygrysa ale prawdziwą sztuką jest zrezygnować z przejażdżki..."

piątek, 1 maja 2009

Changes...

No to się dzieje, a właściwie to jeszcze się nic nie dzieje ale lepiej żeby się zaczęło dziać. Staż skończony, na ile udało się porobić zapasy gotówkowe "na czarną godzinę" to się porobiło i teraz wypływam na Morze Rossa z zapasami wystarczającymi na podróż w jedną stronę. Albo się gdzieś załapię... albo cholera nie wiem co. Lepiej żebym się załapał.

Długo tutaj nic nie zaglądałem i nie pisałem - nie wiem co się w tym względzie zmieni, bo jakby to powiedzieć... trochę mi nudno ze sobą więc niby z jakiej paki miałbym na tym zmoczonym, gnijącym drewnie krzesać jakieś ognisko? Jak będę poławiaczem krabów na Alasce to będę miał o czy pisać ;-)

A właśnie, zawitałem w domu i niebezpiecznie popadam w uzależnienie od Discovery Channel w HD - miałem się za człowieka, który ziewa na samą myśl o oglądaniu TV ale... raz wybrałem się zszamać coś w tej przeklętej jaskini z TV i wpadłem szukając czegoś co ma w miarę mało reklam i nie jest kolejną historią amerykańskiej blond-tapeciary, która wyjęta z dolarowego akwarium swoich sponsorów nie umie otworzyć puszki... Czy tylko ja nie mogę oderwać się od programów w stylu "Jak to jest zrobione", "Królowie konstrukcji", "Niesamowite maszyny" czy choćby ten "Najniebezpieczniejszy zawód świata"?

Dobrze, że te programy szybko zaczynają się powtarzać i człowiek powoli zaczyna łapać oddech po nurkowaniu - w miarę oglądania przerwy są coraz dłuższe - po trzech dniach już pamiętałem o obiedzie i że spać można też przed trzecią w nocy ;-)

A co wokoło mnie? Hm, moje alibi w postaci stażu się skończyło i teraz jak nigdy zaczęło mnie wkurwiać słowo "bezrobocie". Nagle się okazało, że do prawie każdej roboty brakuje mi jakichś umejętności, że jednak muszę znać ten pieprzony angielski, że dobrze byłoby zdać egzamin prawa jazdy za pierwszym razem a nie męczyć się z tym badziewiem teraz i że mam już serdecznie dość wszystkich ludzi, którzy mnie znają i nie wiedzą, że pytania w stylu "co u Ciebie, co dalej, kiedy etc etc" to ciekawość, która mnie boli bardziej niż choroba morska po imprezie z wódką Bols (kto ze mną odchorowywał to płynne gówno ten wie...).

(Tutaj był długi polityczno-laicko-ekonomiczny esej, który dla dobra internetu postanowiłem jednak skasować - po co niewinnych ludków zadręczać naszą administracją, urzędami pracy, ZUSami, PITami i innym cholerstwem? Przecież każdy ma to piekło w indywidualnym wymiarze...)

No to kończę, obiecałem sobie jeszcze dzisiaj spróbować pchnąć trochę swój angielski a sterczenie w sieci czy ćwiczenie angielskiego akcentu na nazwach broni białej z anglojęzycznych kanałów raczej mi się do niczego nie przyda.

W kazdym razie - żyję i jakoś się trzymam.
Achoj załogo, do nastepnego widzenia!

wtorek, 17 marca 2009

Pło(mie)nne marzenia

Zaczynam się... cholera, chyba... nie, nie bać ale ciężko to już mówić o fascynacji... Sny. Od jakiegoś czasu śnię i pamiętam nawet niektóre sny po przebudzeniu, czasem dłużej. Choćby dzisiaj. Tylko, że są one coraz bardziej autodestrukcyjne i to na wielu płaszczyznach. I realne do niepoznaki. Zwykle udaje mi się samowybudzenie ale dzisiaj... totalna demolka wszystkiego. I ten blog to jednak ściema bo nigdy bym tego tutaj nie opisał. Trzeba będzie się pogodzić ze stratą - w zasadzie nie zapiszę tego nigdzie, a pamiętać będę tylko jakiś czas. I szkoda i dobrze. Zaczynam dzień od Black OX Orkestar "Ver Tantz?". Jakoś mi pasuje do tego bałaganu w głowie...

Aaa... wczoraj dzwoniła koleżanka z czasów studiów, coś tam kręciła, że jest możliwość wbijania się na studia doktoranckie. Człowiek to jednak próżne bydlę bo ciężko się odpędzić od myśli "a gdyby jednak?"... A gdybym zbudował mikroprocesor albo został dyktatorem w jakimś afrykańskim państewku? Pło(mie)nne marzenia :-/

poniedziałek, 16 marca 2009

Oooch, fuck!

Musiałem odchorować "Biesy", na których byłem w Teatrze Stu. Nawet nie będę się silił na recenzje, opisy. Powiem też wprost - ja cholera nie wiem, co mam odpowiedzieć, jak słyszę pytanie "co o tym myślisz". Boję się, że nic nie myślę ale czuję - a w opisywaniu swoich uczuć to ja zawsze byłem dętka. Ten biesik we mnie musiał ustąpić chorobie postspektaklowej. A swoją drogą - czy można nazwać normalnym kogoś, kto nie myślał nigdy o akcie władzy absolutnej nad sobą, o samobójstwie? Kiryłow był wariatem? Wierchowieński ofiarą czy katem? Aaaa, głowa!

Skoro już otrząsnąłem się z dymu i alkoholowych oparów, skoro mamy przeklęty poniedziałek, który zacząłem jak w piosence Gogol Bordello "Let's Get Radical" od "oooch, fuck" to trzeba spróbować zrobić coś, żeby za chwilę nie mieć wrażenia (albo przynajmniej nie myśleć o tym...), że pełza się przez to życie na kolanach. Żeby utknąć w kwesti aktu woli absolutnej na etapie negocjacji.

Uda się coś dopisać wieczorem?

czwartek, 12 marca 2009

Abrakadabra, ignoranci...

Dzisiaj dzień iluzji. Od rana oglądałem w sądzie ludzi, którym wychodzą w życiu różne rzeczy choć są sztukmistrzami odwracania uwagi i napełniania czary goryczy pozornie z powietrza tak, że postronny widz będzie święcie przekonany, że im kompletnie nic nie wychodzi, że potrzebują pomocy, wsparcia. Kluczem do poznania sztuki zdaje się papierowa teczka- jeśli zastąpimy twarz słowem, drżący głos literą w formacie Times New Roman to poznamy prawdę, świat będzie szary a nie czarno-biały.

Potem sztuka pierwsza ustępuje drugiej: zagubiona dusza, wręcz cień swoich marzeń i ambicji, chorągiewka na wietrze daje się oglądać jako twardo stąpająca istota, wiecznie niepoznawalna, myląca ślady, iluzorycznie szczęśliwa. Kluczem do sztuki jest pryzmat własnych potknięć, niedowartościowania, płytkości - kiedy zrzucimy ten zawistno-depresyjny pancerz osiągniemy nirvanę i poznamy prawdę. Nie wiem czy ta recepta działa bo ten pancerz, jak się zdaje, wrósł we mnie i próba zdzierania go skończy się na szarpaniu żywego mięsa.

I sztuka trzecia, kabaret iluzoryczny Arsena Lupina w teatrze "Stu". Niejako podsumowanie mechaniki iluzji, odhumanizowane chusteczki, buteleczki, karty od których ciągle próbuje odwrócić uwagę Beata Rybotycka czy jakiś wdzięczny klon Scarlett Johansson...

No i nie wiedziałem co i jak, iluzjonista ponoć z nikim nie dzieli się swoimi sekretami, pytanie "jak ty to robisz?" jest złym pytaniem. Lenka ma rację - życie w cieniu to niepewność, życie w cieniu to ciągłe patrzenie się komuś w plecy, to ciągłe naśladownictwo, to ciągłe życie o "krok za wolno". To niepewność przed często nieudaną próbą powtórzenia ruchu sztukmistrza. To zabija, przygnębia i wykańcza.

A przecież można grać swoje przedstawienie, w swoim tempie i choćby dla siebie, zamiast czekać na potknięcia można się przecież bawić. Tylko zabawa nie pozwala nazwać iluzji perfidnym kłamstwem, nieprawdaż?

(Post z 11.03.2009, dzisiaj sam już nie wiem dlaczego go wtedy nie zamieściłem...)

Srutu pitu

Gapię się to puste pole i sam już nie wiem, czy śmiać się czy płakać - dlaczego do nędzy te myśli, które warto byłoby tutaj zapisać pojawiają się w mojej głowie akurat wtedy kiedy muszę się koncentrować nad czymś innym i do tego nie mam wtedy ani czasu ani kartki aby spróbować chociaż zakotwiczyć fragment tych myśli? Wracam do domu, siadam do tego elektronicznego łazarza i akurat wtedy zaliczam dno. Zaczynam myśleć, że to PC wywołuje we mnie to otępienie i póki będę próbował coś tutaj spłodzić to będę więźniem stojącego w miejscu i mrugającego ironicznie kursora. Mówią, że złej baletnicy to nawet buty przeszkadzają ale, jak widać, nie umiem wznieść ponad to narzekanie: a bo to pogoda, a bo to miasto a nie las, a bo to szarość prozy co to odetchnąć nie daje...

Jak zatem wytłumaczę sam przed sobą ten brak weny? Przecież wszem i wobec głoszę, że kultura rozwija się w nieszczęśliwych czasach, najlepsze dzieła powstają w ucisku, zgnębieniu, w depresji, że brak luksusu hartuje dyscyplinę, wyobraźnię i pracowitość... Czyli wciąż mam za dobrze? Dno wciąż daleko a ja osiągnąłem stagnację... Nulla serwitus turpior est quam voluntaria...

A może... A może to mnie blokuje, że jednak ten blog nie jest taki anonimowy? Stałem się więźniem myśli, że to już nie dla mnie, że ktoś to czyta? Czuję się jak stary rybak, co pod koniec życia odkrywa, że od wody łamie w kościach a ryby śmierdzą - pisarz ze mnie żaden, książki nie napiszę bo w końcu jak bardzo można rozwlec refleksję, że jedyne co się wie to że nic się nie wie i że przegrywa się to rozdanie - to po cholerę ten blog?

Qrwa, jeśli dzisiaj wydarzyło się coś niezwykłego to tylko to, że chciało mi się te kilka akapitów wklepać i ich nie skasować. Jeszcze "Epitafium dla W. Wysockiego" Jacka Kaczmarskiego i spać. Przynajmniej śpiąc nie czuję jak ta rzeka płynie...

poniedziałek, 9 marca 2009

Głodny jestem...

-Kto to są Szkoci?
-To Krakowianie, których wyrzucono z miasta za rozrzutność.

I wiecie co? To pasuje jak cholera do tego co widzę chodząc po mieście. Ludzie tutaj wcale nie trzepią kokosów a ceny mamy takie, że niejeden warszawiak się zastanowi zanim sięgnie po portfel. Szczególnie odbija się to w gastronomii, którą jakiś czas temu zasilałem efektami własnej proletariackiej krwawicy ;) jedząc na mieście ale od jakiegoś czasu to się zmieniło i wytrwale i systematycznie przestawiam się na jedzenie w zaciszu domowym. Może i jestem centusiem ale widzę, że ludzi takich jak ja jest w królewskim grodzie dużo więcej. Zresztą, po jaką cholerę mam bankrutować na takich przyziemnych marnościach kiedy można sobie tutaj zafundować bardziej trwałe i duchowe przyjemności? Kto się podejmie wytłumaczyć, jak to się stało że pazerność żarciodajów osiągnęła taki poziom, że cena kiepskiej jakości obiadu jest taka sama jak książki np "Bracia Karamazov" Dostojewskiego? Może takie podejście ma sens w jakim szarym miejscu gdzie jedyną rozrywką poza gapieniem się w oczyszczalnię ścieków są odwiedziny w parafialnym kościółku ale w Krakowie?

A tu proszę - restauratorzy odwrócili się do mnie dupą i teraz jęczą, że przychodzi im zwijać interes bo stoliki puste a utarg miesięczny często nie wystarcza na opłacaenie podatków gruntowych... I to w mieście, gdzie na stałe mieszka kilkaset tysięcy mieszkańców/klientów o przyjezdnej braci studenckiej nie wspominając...

Jeśli zatem ktoś zna jakieś lokale w Krakowie, w których warto rzucić kotwicę to wspomóżcie człowieka, który ostatnimi czasy nie ma czasu łazić godzinami szukając czegoś normalnego. Ani czasu ani zdrowia by za każdym nowo poznanym lokalem odchorowywać ciekawość w WC.
Może i wam się przyda?

Ja planuję nawiedzić ponownie "Bar pod Filarkami" (skrzyzowanie Dietla-Starowiślna) bowiem dawno już tam nie byłem a pamiętam, że współczynnik cena/jakość mieli na idealnym poziomie, poza tym będę częstszym gościem "U pani Stasi" na Mikołajskiej - a to z kolei ze względu na najlepsze knedle ze śliwkami jakie tutaj jadłem. Ze swojej strony radzę się zastanowić nad pójściem do "Babci Maliny" bowiem moja ostatnia tam wizyta zakończyła się pustym śmiechem i wulgarną refleksją nad pazernością właściciela - pamiętam jeszcze czasu kiedy placek "po węgiersku" kosztował tam 9 zł - teraz bodaj 17... Oczywiście podrożały nie tylko placki.

Pomóżcie ludzie przetrwać tę walkę centusiów-klientów i dusigroszy restauratorów. Chętnie sprawdzę jakieś inne lokalizacje, pod warunkiem, że poleci ktoś warty zaufania. Anonimów bez zdjęć nie czytam ;-)

sobota, 28 lutego 2009

The Earth is not cold dead place


Pusty dom, okna pootwierane, wpuszczam chłód budzącej się wiosny do pokoju. Nie wiem dlaczego ale dzisiaj jestem dzieckiem, jestem szczęśliwy. Podrzucam chleb gołębiom i wróblom, w uszy wpada muzyka zespołu Explosions InThe Sky pod znamiennym tytułem albumu "The Earth is not cold dead place".

Nawet nie martwi mnie to, że znowu nie śnię. Umyśliłem sobie, że sen nie ma sensu jeśli nie śnię. Jeżeli budzę się rano i nic nie pamiętam z ostatnich godzin, jeśli w środku nie szarpie mnie radość, strach albo jakieś uczucie, które będzie mi do głowy wpędzać myśli przez cały dzień to straciłem noc. Pomagam sobie książkami, zauważyłem bowiem, że jak czytam to zwykle coś mi się przyśni (pod warunkiem, że nie jest to podręcznik...) - to chyba najlepszy dowód na to, że książka jednak jest królową, jeśli chodzi o pobudzanie wyobraźni - bo w zasadzie nigdy nic mi się nie śni po obejrzeniu filmu.

A właśnie, film... Obejrzałem wczoraj "The Teminal" - i mimo, że nie popychał moim myśli na poduszce to jednak wlał trochę we mnie optymizmu. Jednak człowiek to zmyślne zwierzę, radę sobie da, zawsze znajdzie się ktoś kto pomoże, nawet jesli nie od razu. Czasem trzeba poczekać, tydzień, pół roku albo nawet 40 lat.

Jak to powiedział Yurga do uratowanego Geralta z Rivii: "Ano, cóż, paskudny otacza nas świat. Ale to nie powód, abyśmy wszyscy paskudnieli. Dobra nam trzeba. Tego uczył mnie ojciec i tego ja swoich synów uczę."

A ja sobie teraz czekam na takie dobro żyjąc w tym swoim bunkrze okopanym w książkach.
I słońce sobie coraz lepiej z chmurami radzi :-)

Info o zdjęciu:
zdjęcie "two good friends" autorstwa osoby o pseudonimie "vaggelisf".
http://vaggelisf.deviantart.com/

poniedziałek, 23 lutego 2009

Przeżyć poniedziałek...

Panie,
daj mi siłę,
do zaakceptowania rzeczy, których nie mogę zmienić,
odwagę do zmiany rzeczy, których nie mogę zaakceptować,
mądrość, abym ukrył ciała tych którzy mnie dzisiaj
zdenerwowali.

Spraw abym uważał,
czy palce które przydeptuję dziś,
nie są połączone z dupami,
w które będę musiał włazić jutro.

Pomóż mi zawsze dawać z siebie w pracy 100%...
12% w poniedziałek
23% we wtorek
40% w środę
20% w czwartek
5% w piątek

I pomóż mi pamiętać
kiedy mam naprawdę zły dzień
i zdaje mi się, że wszyscy dookoła chcą mnie zdenerwować,
niech nie zapomnę,
że do zrobienia smutnego wyrazu twarzy potrzeba aż 42 mięśni,
a tylko 4 do wyprostowania środkowego palca
i powiedzenia im, że mogą mi skoczyć!


Kolejny przeklęty tydzień rozpoczęty. Biurokracjo, socjalizmie, dorosłości (?) - witaj!
Cholera, znowu...

sobota, 21 lutego 2009

Szatan jedzie...

Wreszcie! Słońce łaskawie wyjrzało zza tego śnieżnego kataklizmu!

Trzeba dzisiaj trochę rozruszać kości - zatem kupujemy wino marki wino i szukamy towarzystwa, które przyjmie starego świntucha... Ładuję akumulatory parogodzinną sesją muzyczną przerywaną na szczyptę poezji Charlesa Bukowskiego (to tak aby przypomnieć sobie, co kiedyś pchało mnie do życia... taki stary wiatr w nowe żagle) i ćwiczenia (żeby mieć formę jak znowu zacznę żyć Ch. B.) a na koniec trochę Charles'a Baudelaire - bo nadmiar hedonizmu bez szczypty turpizmu to jak wytrawne wino bez cierpkości... i w miasto.

Adieu!

PS: dla znajomych: dzisiaj zrąbałem swoją kozią bródkę, musicie przestać szukać gościa wyglądającego jak satanista ;-)

wtorek, 17 lutego 2009

Znalazłem siwe włosy :-(

Znowu dla pamięci: zaczynam wchodzić w symbiozę z narzędziami Googla - cały ten okres nic nie mówienia poświęciłem trochę niechcianej kontemplacji w temacie tego, ile zostaje z tych moich marnych 24 godzin jakie to przeklęte słońce pozostawia do mojej dyspozycji. Wyniki były nieciekawe, mówiąc wręcz z angielską wstrzemięźliwością - tragiczne. I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno temu uśmiechałem się pod nosem kiedy jakiś stary piernik żalił się, że jemu czas przez palce ucieka szybciej niż woda... Myślałem sobie: mam czas, w sumie to jeszcze gówniarz ze mnie, zdążę. I kiedy spróbowałem sobie pomyśleć o tym co chciałbym jeszcze w życiu zobaczyć, przeczytać, przeżyć (taki swoisty "bucket list" - polecam obejrzeć każdemu, kto myśli, że już jest za późno) to byłem pod wrażeniem tego, jak mało jest czasu. A jak jeszcze dodałem sobie do rachunku czas jaki będę musiał poświęcić na coś co mnie mniej kręci ale prowadzi "do czegoś w życiu" i eksperymentalnie sprawdziłem ile mi czasu zajmuje nauka to aż zwątpienie mnie dopadło. Zdążę z tym wszystkim? Czy może będę się starał zdążyć by na końcu i tak zaśpiewać razem z zespołem Perfekt, że "nie załatwię tylu innych spraw"?

Odpowiedź wydaje się jedna: czy ktoś osiągnął horyzont? Można iść w jego kierunku ale nigdy się nie dojdzie...

Życie towarzyskie leży w gruzach, gdyby nie spotkania z Lenką czy Zygmuntem to zdziadziałbym do reszty i równie dobrze mógłbym stanąć w jakimś zapomnianym lesie na słupie. Wciąż nie mogę wyjść z wrażenia jak strach o własne cztery litery i "niepewność jutra" odbiera chęć na spotkania z ludźmi. Powoli zamieniłem się w maszynkę do grzebania w kodeksach a życie prywatne zredukowałem do sesji z muzyką w słuchawkach i jakąś książką czy filmem w chwili kryzysu. Zaczynam się zastanawiać nad mocą tego "kopniaka", który pomimo tego wszystkiego mogę dostać na kolejnym terminie aplikacji. Depresja czy odwrotnie - wkurwienie i chęć działania? Będzie ciekawie...

W sumie to moim "obiektem" pożądania jest ataraksja. Ta cecha byłaby mi teraz cholernie pomocna - ozłociłbym teraz tego, kto powiedziałby i/lub pomógłby mi ją wypracować w stopniu mnie satysfakcjonującym. Zygmunt posłałby mnie na jakąś terapię ale osobiście mam wątpia czy to pomoże komukolwiek poza tym psychiatrą który na tym zarobi. Na razie próbuję autoterapii w czasie słuchania "Spokój grabarza" Kuby Sienkiewicza.

Miasto chyba nie działa na mnie najlepiej - miewam coraz dziwniejsze sny i po przebudzeniu aż mam ochotę się obejrzeć czy ktoś przypadkiem nie widział albo nie słyszał tego co się w mojej głowie wyprawiało, do tego powoli niszczę niektóre marzenia zastępując je bardziej realnymi planami... a kto nie marzy ten nie żyje, jak to mawiał Rysiek Reidel (Dżem) i to mi spędza uśmiech z twarzy...

Gdzie ta moc dzieciaka z czasów przedszkola który wierzył że świat cały pokona?

środa, 11 lutego 2009

Silencium...

Pilnując się aby nie zabierać głosu w każdej durnej sprawie postanowiłem trochę pomilczeć, również tutaj. Dla własnej pamięci - nie dzieje się nic, nie przypominam sobie tylko, żebym kiedykolwiek tak czekał na wiosnę...

Co świadczy o sile książki? To, że pomimo jej przeczytania kiedyś dalej chce się do niej wrócić, choćby dlatego, że to co próbuję teraz czytać jest na siłę poplątane, szare, nijakie albo tak bardzo barokowe, że od upiększeń i drobnych literackich wzorków i "smaczków" aż rzygać się chce. Mam książki przy których naprawdę odpoczywam i wciąż chce mi się je czytać. Co? Choćby saga o Wiedźminie Sapkowskiego, którą chwyciłem teraz a to przez sentyment a to przez to, że pogoda znowu padła na krzywy ryj...

wtorek, 3 lutego 2009

Czasami jedna godzina może uratować sens całego dnia

Kompletnie wypadłem z rytmu. Wstaję co najmniej o dwie godziny później niż planuję, po wielokrotnym zamordowaniu budzika. Z porannej gimnastyki zostało tylko przesuwanie i siłowanie się z kanapą celem wyciągnięcia zza niej jakiś drobniaków, jazdy zawieszone... Udaje mi się tylko pilnować solidnych śniadań i lichych kolacji. Zawsze coś :-/

Długo będziesz się tak rehabilitował panie hipochondryku? Dobrze, że czasem ktoś do mnie mejla wyśle i mogę odpisać bo zwariowałbym zupełnie...

Ładny obrazek: dwoje praktycznie nie znających się ludzi, siedzących przed sądem, w samochodzie, w malutkim miasteczku o którym pewnie 99% zapewne nigdy nie słyszało i nie usłyszy, wpatrujących się w uciekające od nieba po szybie krople deszczu i rozmawiających o planach, marzeniach i strachach... Odcięcie, skupienie, zatrzymanie. Gdybym to widział z zewnątrz to pewnie słyszałbym w głowie muzykę z "Amelii" Yann Tiersena... ale byłem w środku. "Amelii" słucham dopiero teraz. Będzie przyjemnie się cofać pod to drzewo :-)

czwartek, 29 stycznia 2009

Choróbsko jakieś mnie dopadło...

Śpię dłużej niż niemowlak - śpię do oporu, potem zrywam się jak oparzony aby zdążyć na ostatnią chwilę do sądu, w sądzie przysypiam, na obiedzie przysypiam, w domu śpię do kolacji, po kolacji znowu śpię, teraz krótka pobudka ale zaraz znowu idę... Nie byłoby w tym nic ciekawego gdyby nie to, że mam takie sny, że budzić się nie chcę... Przed chwilą śniło mi się, że wspinam się na jakąś wysoką i stromą górę tylko, że chyba nabawiłem się lęku wysokości ale jednocześnie aż mi się płakać chciało z powodu widoków... Wcześniej, że poszedłem pływać w czasie sztormu nad morzem - uczucie tonięcia... czy ktoś widział kiedyś dużą falę od dołu? BEAUTIFUL!!!

Pakuję w siebie herbaty z miodem i cytrynami (niekoniecznie w tej kolejności...), siostra zrobiła mi jakiś grzaniec na piwie %-)

Jezu, jutro znowu zimno, miasto, sąd... Naprawdę mam ochotę spakować plecak i pojechać gdzieś na północ, może być Norwegia, tam wysiąść i iść, iść, iść aż zdechnę w spokoju - bez martwienia się o egzaminy, rodziców, siebie, pracę, o nic.

Jestem zmęczony tym napięciem, chorobą, czekaniem, nadziejami... Dość.

wtorek, 27 stycznia 2009

Credo?

Teraz już jest jutro. Granica nocy przeskoczona. Samotnie podpalam w swojej głowie magazyny odkładanych myśli. Próbuję jakoś zrozumieć dlaczego moja miłość miała taki krótki termin ważności, dlaczego to była pożyczka szczęścia na wysoki procent, dlaczego wpadłem w spiralę zadłużenia emocjonalnego względem samego siebie?

Próbuję zrozumieć tę niewolę, objąć klatkę. Wpakowałem w swoją głowę traktat o szczęściu pod postacią filmu "Into The Wild". Siedzę. Sam. I coś we mnie chyba pęka bo nie wiem co ze sobą zrobić. To znaczy wiem co, wiem jak ale nie wiem co teraz, tutaj.

"Prawdziwe szczęście jest wtedy kiedy je z kimś dzielimy"
Obym teraz inaczej chodził tymi samymi drogami.

poniedziałek, 26 stycznia 2009

Ludzie...

Czemu ludzie są tacy, że muszę się poczuć jak ta samotna wyspa pośród oceanów?

Bo jak tu zrozumieć kogoś, kto uważa że serial M. D. House jest nudny? Że M*A*S*H jest nudny? Kogoś kto nie rozumie, że nie używam GG? Że list może być dużo przyjemniejszą pożywką dla czytającego niż mejl czy napisana na odpieprz "dyskusja" na GG? Że można nie chodzić na dyskoteki dla technomłotów? Że samotność człowiekowi jest potrzebna tak samo jak chleb na stole rano?

I dlaczego większość kobiet chce abym miał drogi samochód, wystawne mieszkanie, żebym był rozrzutny, żebym nawiązał symbiozę z krawatem i marynarką (strój proletariackiej małpy...), żebym był inteligentny ale jednocześnie "na poziomie" babki z którą jestem a która to nie wystaje poza czasopisma o zakupach, abym miał pasje których i tak nie będę mógł realizować z kobietą bo ją to nudzi i byłaby równie pomocna co 25 kilowa kula u nogi? Abym miał "jaja" ale jednocześnie był sympatycznym pantoflem z żywotnością rehabilitanta po 10 letniej śpiączce? Abym pozwalał jej być sobą, chociaż w moich oczach jest nikim? Abym spieprzył sobie życie próbując jej dogadzać bez oglądania się na siebie?

Lenka uważa, że miłość to wojna wszystkich ze wszystkimi o wszystko. I to mnie wkurza, że może mieć rację. Bo albo jesteś sobą i pilnujesz granic siebie samego (walka) albo oddajesz pole i stajesz się tępo uśmiechniętym warzywem. Ja z kolei uważam, że człowiek wewnętrznie rozwija się kiedy jest sam, kiedy nic mu nie przeszkadza, nic go nie wpiera ale i nic go nie gasi i nie każe się poświęcać w imię celów innych niż obranych przeze mnie samego. Czy walka może w człowieku wykształcić to co stan bez walki?

A może kluczem jest równowaga w tym wszystkim?

środa, 21 stycznia 2009

Tik tak...

Kiedyś, chyba przy okazji oglądania serialu "Heroes" pytaliśmy się z Zigim i Lenką o nadnaturalną moc lub właściwość jaką chcielibyśmy mieć. Ja nie mogłem się zdecydować między długowiecznością (nie nieśmiertelnością, jakbym miał dość to chciałbym sam sobie skasować bilet i powiedzieć adieu) a doskonałą pamięcią. I im jestem starszy tym coraz bardziej chciałbym właśnie długowieczności i to najlepiej takiej, żebym mógł sam sobie "ustawić" na ile lat ma wyglądać moje ciało. Dodałbym sobie może z 5, maks 10 lat i koniec. Chciałbym przestać wreszcie czuć się jak ktoś położony na torach z budzikiem przy uchu, nie chcę myśleć, że zdechnę zanim poznam ten świat. Nie chcę doprowadzić się do stanu w którym pakuję się w ślub i dziecko z przykrą myślą, że jeszcze nie poznałem do końca kawalerskiej wersji tego świata. Bo teraz mam wrażenie, że świat i ja starzeje się szybciej od tego "ja" wewnątrz mnie - mój tata został moim ojcem kiedy był młodszy ode mnie... Widzę, że chcieliby się bawić z wnukami a ja się też starzeję i idąc za moją mamą - "z każdym rokiem mi dziwactw przybywa" - że na razie to jeszcze "urok" ale za chwilę, ani się obejrzę a będę starym, wykolejonym kawalerem, który jedyne czego może być pewien to tego, że przegapił w swoim życiu masę szans. I tego, że kiedy jest "gotów" to już jest za późno.

Pieprzone tik tak tik tak...

"Nie potrafię uwolnić się od tego lęku. Może to jest jakiś pierdolec, ale ilekroć patrzę na piękny pejzaż, to od razu boję się, że ktoś może go zbrukać albo że zapadnie się pod nim ziemia. Gdy patrzę na piękno, doskwiera mi jednocześnie poczucie ewentualnej straty."

To słowa Jana Nowickiego, aktora do którego, żywię szacunek chyba nie mniejszy niż do własnego ojca. I ja mam to samo uczucie straty kiedy widzę coś pięknego - w przypadku ludzi to właśnie to smutne "czekanie na miłość" albo bardziej aktywne - mając do wyboru 1000 dróg próbuje się każdej zaraz się z niej wycofując bo są inne i inne - zegar tyka i nagle piękny lovelas, czarujący inteligencik zamienia się w zgorzkniałą ropuchę i wreszcie kiedy to jego łebka dociera, że jest wreszcie na właściwej drodze to już nie może się odpędzić od myśli o odchodzeniu... dając siebie jako zwłoki.

Ten wpis poświęcam sobie i wszystkim, którzy czują, że znaleźli się w zamkniętym pudle zjeżdżającym coraz szybciej po równi pochyłej...

PS: skoro jestem przy mniej lub bardziej iluzorycznych stratach, figlach rzeczywistości i ślepych uliczkach czasu... mam ochotę przejść po kolei wszystkie części "Silent Hill"... tylko, że teraz naprawdę mi na to czasu nie starczy a nie chciałbym zaczynać bez możliwości skończenia. Czyli zostaje marny substytut: ścieżki dźwiękowe...

wtorek, 20 stycznia 2009

3x...

W wielkim skrócie:
1. GUP przedłuża mi staż! Hurra! Zamiast młócki nad poniedziałkowym wydaniem Wyborczej i Metra będę miał jeszcze 3 miesiące na "doszkolenie" do tej %##@$! aplikacji.
2. Dzisiaj pierwsza jazda - obyło się bez notatek na stronie Komendy Głównej Policji ;) - jeśli nie spierdolę czegoś dokumentnie to wszystko jest na dobrej drodze do złapania bakcyla :)
3. Odkrywam na nowo reggae - ta muzyka ma jednak pozytywną moc... Taka insza inszość ;)

I więcej nie piszę bo te minuty dzisiaj poświęcam książce.
Adieu!

UPDATE po komentarzu kolegi PeterPlatter
Szanowne grono Światłej Ciemności w Trójcy obiadowej Jedynej mobilnie katasującej zastępy homogenicznych amorków z zezem raczy uwzględnić fakt, że członek MiB vel Pies na Baby w Fabryce Pizzy musi poznać tancbudę przeciwnika i przez jakiś czas może kiwać małą Pippi czynnie włączając się w proces palenia tego zioła którego nie wykończą nasze Fabryki Śmierci, Mroczne Komanda i Jego fosforyzująca Przewielkość, obecnie zdekapitowany i wykastrowany z władzy Sir Ćwiąkalski. Rzekłem.

poniedziałek, 19 stycznia 2009

19.01.2009 upłynął powoli, wciąż za mało jazzu...

Dwie godziny sądowego łomotu - sprawa o znęcanie się psychiczne nad żoną...

Wiem skąd czasem u mnie tyle dystansu do świata i ludzi, skąd ta nieufność do własnej percepcji, pamięci, schematów myślenia. Właśnie przez sądy - tutaj możesz iść na 5 rozpraw i myśleć, że już wszystko wiesz, wszystkich znasz, już wewnątrz siebie wydajesz wyrok aż na 6 rozprawie okazuje się, że ten pajac na ławie oskarżonych który bezczelnie miał śmiałość się odzywać i bronić, ten mały karzeł psychopata nagle się okazuje sympatycznym człowiekiem, którego największym grzechem było wyjście za alkoholiczkę, hipochondryczkę z manią prześladowczą i męczennicę, która zamiast porozmawiać woli wyciągać brudy publicznie i gnoić swoje dzieci. Strach pomyśleć, co będzie na rozprawie 7...

Lepszej szkoły życia niż sąd to nigdzie nie miałem. I naprawdę sądy uczą pokory i dystansu. Nie chciałbym być sędzią - adwokat albo prokurator ma sprawę jasną - każdy ma robić swoje a to sąd ma się męczyć z oceną...

Zresztą, staż się powoli kończy a GUP dalej nie dał znać, że go przedłuża zatem w moje codzienne czynności wkrada się to co mnie zwykle dołowało - przeglądanie ofert pracy. W ogóle nie wiem czy jest sens się zastanawiać co dalej? Dajmy na to, że martwiłbym się miesiąc doprowadzając się w końcu do stanu kiedy wpakuję łeb w piekarnik i odkręcę gaz... ale równie dobrze, mógłbym żyć jak król korzystając do końca z tego ostatniego etapu, niczym płk Frank Slade ("Scent of a Women") i na koniec zrobić to co miałem ale bez martwienia się - a co się wydarzy w między czasie to moje. Nie da się tak? Da :)

Szkoda tylko, że jest to podejście, które jest obok mnie a nie we mnie - łapię doła zanim zdążę sobie tak pomyśleć a potem to już jest za późno.

Na uszach Dire Straits, Staszek :) byłby dumny hehe - koniec gapienia się w okno Matrixa, czas popchnąć elektrody w jakąś dobrą stronę.

niedziela, 18 stycznia 2009

Już nie żyję z dnia na dzień?

Kolejna wizja siebie po etapie pracy - z wizją spędzenia emerytury na pokładzie jachtu morskiego zaczyna się kłócić wizja siebie w górach. (Jakie to byłoby proste jakbym wygrał w lotto - wszystkie plany przyspieszone o paręnaście lat...)

Korespondencja z jedną szczęśliwą posiadaczką domu w górach, parę wspomnień z wycieczek i trochę marzeń... w głowie teraz kotłuje mi się pragnienie posiadania takiej górskiej przystani i dla siebie. Nie wiem kiedy i jak ale jeśli miałbym w życiu mieć możliwość kupienia dla siebie takiego drewnianego kąta to chyba długo bym się nie zastanawiał. Nie wiem gdzie - byle nie było za blisko do ludzi ale i nie za daleko. I żeby mieć w domu kogoś bliskiego.

Spokój, cisza, leśne zwierzaki za oknem (byle tylko na niedźwiadka przy koszu na śmieci nie wpadać...). Wyobrażam sobie, że mógłbym wtedy coś napisać. Nie bloga, nie artykuł do gazety -ale polemikę z moją wiedzą, światopoglądem, życiem, ludźmi których znam. Książkę? Miałbym czas na czytanie, kontemplację i pisanie ładnych listów (nie mejli!). No i zapraszałbym przyjaciół na mechówkę :-)

No bo ja przecież lubię takie odludzia, umiarkowaną samotność, góry...

Co tu gadać, mam "kopa" żeby w życiu dojść do etapu, w którym będę niezależny, samowystarczalny i będę mógł sobie pozwolić na takie życie w czymś takim...


Z serii zdjęć "wcale nie pozowane" hehe ;)
Najnowsza data, efekt po ścięciu 25 cm włosów (teraz dopiero czuję ten luz na głowie...)

Tymczasem... ponad 500 pytań testowych do prawa jazdy, podręcznik, ustawa. Ciągle robię pierwszy krok w stronę samochodu.

środa, 14 stycznia 2009

Pod kosiarkę!

Dzisiaj dzień buntu przeciwko rewolucji - ściąłem włosy. Nagle, spontanicznie i bez torturowania się myślami "jak to będzie a jak to było". Rano się na nie wkurzyłem, popołudniu maszynka robiła mnie na sierżanta U.S. Army ;)

Zabawnie było jak wróciłem do domu - siostra z wrażenia aż poleciała na ścianę a potem miała jakiś dziwny uśmieszek i płyta zacięła się jej na "wow, ale się przystojniaczek zrobił". Hehehe :) A ja wreszcie będę mógł czapkę na siebie wcisnąć.

Gdybym był dzisiaj gdzie indziej... mam wewnętrzny dzień wycieczek - nie chce mi się z ludźmi rozmawiać za to z braku laku siedzę w necie i buszuję po zdjęciach gór. Nakręcam w sobie tę sprężynę i czekam aż śnieg zlezie z Tatr - wtedy nic mnie nie utrzyma w mieście. Weekendy są w górach!

wtorek, 13 stycznia 2009

Siekierka na kijek...

Sam nie wiem :-/

Dzisiaj zostałem zakuwać pozostawiając przyjaciółkę samą sobie w domu. Czasami mnie to wszystko naprawdę wkurwia - kuję i nie mam pewności, że to do czegoś dobrego doprowadzi a jednocześnie poświęcam coś, co wiem, że na pewno do niczego dobrego nie doprowadzi. Niepewny zysk zamieniam na pewną stratę.

Jechałem dzisiaj tramwajem, w którym jakiś starszy pan zaczepił chłopaka ze skrzypcami. Dziadek miał rację - schamieliśmy wszyscy, dzisiaj kultury wysokiej już nie ma, jest tylko kultura biznesu. Zatraciliśmy wszyscy poczucie tego co piękne. A potem była długa opowieść o miniaturach muzycznych ("bo to co za długie to już proza a nie poezja, muzyka ma być poezją!"), której nie powtórzę. Cytując Łysiaka: "dożyliśmy takich czasów, że kardynał nie dziwkarz to kaleka". Trzeba więcej?

I właśnie dla takich opowieści i takich współpasażerów nie chcę zamieniać komunikacji miejskiej na samochód. Już teraz jestem samotnikiem, jak się zamknę w samochodzie to zdziczeję do reszty.

poniedziałek, 12 stycznia 2009

Co za syf...

Wcześnie dzisiaj się zabieram za aktualizację bloga bo mnie nosi od rana. Pobudka 5:57 rano, 3 minuty przed budzikiem - osiągam wyżyny samoorganizacji i zgnojenia egzystencjalnego... bo kto normalny wstaje o tej godzinie zimą, kiedy do wschodu słońca jeszcze kupa czasu? Tylko pracownicy i świry co chcą przeprowadzić demontaż świata a ciągle boją się, że nie zdążą obejrzeć finału.

Jak na polskie warunki to chyba mamy apokalipsę. Niby słońce świeci, ludzie chodzą do pracy, psy srają jak zwykle gdzie popadnie i każdy kombinuje jak to jeszcze przed śmiercią spłodzić potomka ale... w zakręconych zakrętach infostrady netu pojawiły się dwa symptomy końca: w policji jest 7, uwaga powtarzam: 7 chętnych na jedno miejsce (skończyły się najbardziej zawadiackiemu narodowi pod słońcem pomysły na spieprzenie sobie życia - mundur wraca do łask) i symptom drugi: jest poniedziałek a ja od 7:30 rano siedzę nad prawem administracyjnym. Prawo jest nudne ale administracja to trzon samobójców zdegustowanych treścią ustaw. A jednak siedzę.

Już wyłączam net, już uciekam od tego trucia o kryzysie, czuję że zaraz będzie mi się znowu chciało rzygać od tego kilkuminutowego zwąchania biegunki świata... Qrwa, mało brakło a zapomniałbym co czytałem i spokojnie pogrążyłbym się w dożynaniu ustawy aż tu mi telefon dzwoni i kumpel żali się, że kryzys jest i go kopnęli w sempiternę w pracy, i jest bezrol, bezsens i bezkas.

Kto jeszcze dzisiaj chce mi powiedzieć, że wszyscy siedzimy po uszy?

niedziela, 11 stycznia 2009

Popchnij mnie, bo sam skakać nie będę!

Myślę o granicach. Myślę o przekraczaniu granic, o tym uczuciu jakie miał Samwise Gamgee (w "Lord of the Rings"), kiedy mówił "jeśli zrobię jeszcze jeden krok to będę dalej niż kiedykolwiek przedtem". Próbuję jakoś określić swoje terytoria i próbuję się dowiedzieć, co zrobić aby wyjść poza nie.

Gdzieś na mojej orbicie są ludzie, którzy mnie inspirują, którzy sprawiają, że mam węwnątrz siebie (czasem to się wymyka mi na twarz) otwarte ze zdumienia usta i wpędzają mnie w zawiść pozytywną. Sprawiają, że wewnątrz mnie zaczyna mruczeć mantra "ja też tak chcę!"

Jednocześnie uwiera mnie myśl, że to życie jest za krótkie a ja zbyt skończony aby mieć wszystko, być wszędzie i być każdym. I kiedy znika jedna fatarmorgana za drugą pojawia się pytanie o granice mnie samego. O granice swojego człowieczeństwa, granice wytrzymałości, intynkty.

Może jestem tchórzem i nie chcę znać odpowiedzi na te pytania. A może brak mi impulsu. Nie wiem dlaczego, ale czuję, że odpowiedzi poznam jak "stoczę się na dno", jak stworzę sobie swojego Tylera Durdena ("Fight Club"), który pociągnie mnie, wyprostuje. Albo go poznam. Kogoś wolnego. Albatrosa.

Gdzie jesteś?

piątek, 9 stycznia 2009

Założenia noworoczne - a jednak...

Właśnie delektuję się uczuciem wyzwolenia. Na uszach "The Good, The Bad & The Ugly" Ennio Morricone, na piersiach da się odczuć nową lekkość, w głowie nadzieje na nową jakość. Zerwałem kilkumiesięczny związek, momentami dość poważny, na pewno absorbujący. Skończyłem z grą Travian. Pożegnałem się ze znajomymi, konto poszło w kosmos. Zawsze to trochę ciężko zrywać z czymś w czym było się dobrym, tym bardziej kiedy wszystko wokoło jakoś nie chce iść tak jakbym chciał... ale... koniec łapania kilku srok za ogon. Trzeba się skupić na działaniu PO TEJ STRONIE ekranu i osiągnięciu czegoś TUTAJ. Mam trochę planów, jest co robić.

Może to zabawnie (albo przerażająco) brzmi dla kogoś kto nigdy nie grał ale wierzcie mi - to jak odejście z pracy w której tworzyło się zgrany team. Gra z ludźmi tworzy ten rodzaj więzi, którego nie stworzy nigdy nawet najbardziej inteligenty AI... A może? No ale o tym "Blade Runner" ;)

Ten rok w ogóle sprawia, że czuję się jak wąż przy zmianie skóry, wszystko odbieram od nowa, całym sobą.

O Maria! U mnie awaria...

Przerzucałem sobie swoje śmieci po pokoju zaliczając kolejne chwile, których już jutro nie będę pamiętał aż znalazłem album, który obiecałem sobie przesłuchać już jakiś czas temu. "Maria Awaria" Marii Peszek. Zapuściłem i ani się obejrzałem jak stałem jak wryty w kącie pokoju ze szmatą do wycierania kurzu...

Ten głos mnie zatrzymał, wyhamował i zastopował. I ta zabawa słowem... Piękny, liryczny, elektroerotyk.

Wracam, posłucham jeszcze. Nie będę namawiał do słuchania - życzę tylko takiego samego zaskoczenia jakie ja miałem ;)

środa, 7 stycznia 2009

A mnie tu nie ma

“Z życiem, chłopcze, jest tak jak z kobietą, miłość można karmić słowami tylko do pewnego punktu, potem nie pomagają najlepsze słowa, trzeba się okazać mężczyzną albo odejść.”
W. Łysiak, "Milczące Psy"

Jakby się kto pytał to mnie tu nie ma. Wziąłem się trochę za siebie próbując być choć trochę tym mężczyzną i poza codziennymi ćwiczeniami ograniczyłem mocno oglądanie filmów i jeszcze mocniej granie (choć na travianie trochę wiszę, dobrze że nie jest tak absorbujący jak jakiś shooter). A więc czytam, czytam, czytam. Również blogi, na których jak widzę zastój noworoczny...

Aby dopełnić dzieła organizacji: dzisiaj kupiłem sobie kalendarzyk i mapę Krakowa. Nie pytajcie po co to drugie :)

poniedziałek, 5 stycznia 2009

Arbeit Lager - dzień do kosza

To będzie płaski wpis jak dzisiejszy dzień. Od rana latam po mieście machając rozpaczliwie rękami by nie utopić się w tym stawie... Kancelaria, sąd, kancelaria i gwóźdź do trumny - musiałem dowieźć wniosek do Pałacu Nieszczęść czyli Grodzkiego Urzędu Pracy. Nienawidzę tego miejsca - zapuszczone zadupie w które złe emocje wrastają z każdym pokoleniem skopanych przez życie pielgrzymów. Już nawet nie smutne ale zrezygnowane, szare twarze w kolejkach tak długich, że wiją się i znikają w załomach, wulgarnie zielonych, prawie szpitalnych korytarzy. Każda wizyta tam sprawia że mam ochotę zrzucić z siebie wszystko i spalić razem ze wspomnieniem tego Arbeit Lager.

Nawet sałatkowy obiad nie pomógł, musiałem odreagować i popołudniu się zdrzemnąć. Próbuję teraz jakoś wykorzystać tę drobiny czasu dzisiaj - poszerzam muzyczne terytoria czytając symultanicznie kodeksy i "Milczące Psy" W. Łysiaka.

niedziela, 4 stycznia 2009

Plumkanie w aromacie kawy

Wciąż korzystam z pustego domu. Wczoraj miałem sobie posiedzieć sam, posprawdzać na ile potrafię zabawiać sam siebie ale w skutek pewnych rozmów z rodziną zmieniłem plany na coś więcej niż tylko jazz z głośnika i ściana jako rozmówca. Dobrze mieć przyjaciół, nawet jeśli tylko wpadają posiedzieć i ponarzekać, że w sosie do spaghetti jest za dużo cebuli :-P

No, draniem nie będę: właśnie dzięki takim wizytom i pogawędkom nie chcę stąd wyjeżdżać i robić "kariery" w oderwaniu od ludzi z którymi lubię przebywać. Wiem, że jest to w opozycji do tego co pisałem wcześniej, przynajmniej w niektórych fragmentach, ale tak to już jest - są chwile kiedy muszę siedzieć sam ze sobą i nie wyobrażam sobie innej konfiguracji świata i takie chwile, kiedy mam do wyboru świadomą depresję albo towarzystwo.

Dzisiaj porządkuję dom, szuflady i głowę. W ruch poszła gąbka, ścierka i podręcznik. Jutro zobaczę na jakich warunkach zostanę w Krakowie... albo przynajmniej będę wiedział coś więcej niż teraz.

Piękne trio: cicho plumkający sobie piano-jazz, dogorywające kadzidełko o zapachu kawy (przynajmniej na początku) i tykający, stary budzik. Potrzeba czegoś więcej?

czwartek, 1 stycznia 2009

Prawko jazdy - "postępowy" gniot

Zgodnie z tym co sobie życzyłem wcześniej zbieram się za przygotowanie do robienia prawka. Szukając weny do walki o papierek znalazłem komentarz Janusza Korwin-Mikke o tym "prawie", które w pełni odzwierciedla to co o tym myślę.



I jeszcze jedna refleksja: czy prawo jazdy jest czymś co pozwala nam korzystać z naszej rzeczy? Tak, bo jeśli to byłby dokument potwierdzający nasze umiejętności prowadzenia samochodu to nie można by prawa jazdy ani zatrzymać ani odebrać - albo umiem jeździć albo nie i nikt nie ma mocy odbierania innemu człowiekowi umiejętności. A teraz powrót: co to za kraj w którym trzeba mieć papierek na korzystanie z własnej rzeczy? A mówili, że tu jest normalnie... Gdzie indziej też tak jest? A kto mówił, że gdzie indziej też jest normalnie? Używając powiedzenia Waldemara Łysiaka - "czy tysiąc much lecących do gówna może się mylić"? Ot mamy demokrację z regulacją której nikt nie potrzebuje - jak ktoś się nie czuje na siłach siąść za kółkiem bez kursu to niech sobie na niego idzie ale jeśli nie to po cholerę go zmuszać i wyciągać od niego kasę?

Jakakolwiek regulacja w tym temacie to dochody dla państwa i szkółek prawa jazdy - tu chodzi o mamonę a nie realnie pojmowane bezpieczeństwo...