wtorek, 25 listopada 2008

25.11.2008 Sza...

Dzień ucieczki od wszystkiego.
Nie ma mnie dla nikogo.
Cisza wokół.

sobota, 22 listopada 2008

22.11.2008 Książka w wannie

Brakło mi głosu. Czuję się dziwnie, żeby nie powiedzieć kretyńsko - nie mam głosu! Czuję się świetnie, nie ma mowy o gorączce i innych przypadłościach ale kiedy tylko próbuję wydobyć z siebie cokolwiek to w tej samej sekundzie mam taką tarkę w gardle, że muszę kaszleć. Dałem sobie spokój z komunikacją, dzisiaj porozumiewam się z ludźmi oczami i w co bardziej skomplikowanych sprawach kartkami i długopisem. Swoją drogą chyba zaczyna mi się to podobać - teraz kiedy nic nie mówię to dopiero widzę, że nikt nic z tego powodu nie traci - widać cały czas gadałem jak potłuczony i świat nie ucierpiał jak się zamknąłem. Może tak zostanie, jak milczę to czuję się mądrzej :)

Tak, nauczycielem nie zostanę ;)

W domu goście (nie do mnie), dezorganizują mi czas i przestrzeń. Nadganianie zaległej korespondencji nie pomaga, coraz bardziej mnie rozpraszają, coraz usilniej próbują "niewinnie" zaglądać mi w ekran. Próbuję ucieczki z książką po różnych kątach... byle mieć choć trochę miejsca i spokoju. Nie da się - wszędzie ich pełno. Pozoruję zatem grypę żołądkową i zamykam się w łazience rozsiadając się z "Blade Runner" w zimnej wannie.

Co czyni nas ludźmi? Czy androidy marzą o elektronicznych zwierzakach? A jeśli tak, to co u diabła jest istotą człowieczeństwa? Mięso? I czy to naprawdę takie ważne wiedzieć gdzie się kończy maszyna a zaczyna człowiek?

Za oknem śnieżna kurzawa. Dzisiaj wolę jednak papierowy świat.

piątek, 21 listopada 2008

21.11.2008 A dni upływają za szybko?

Dni upływają za szybko...

Miałem odpisać, miałem przeczytać, miałem przesłuchać, miałem obejrzeć, miałem przeżyć, miałem iść, miałem smakować, miałem pocieszać, miałem dzielić, miałem ogarniać i miałem żyć ale

Dni upływają za szybko...

Myślałem że zdążę, myślałem że to wcześniej mniej mi czasu zajmie, myślałem że doba jest dłuższa, że dzień nie zapadnie tak szybko w noc, że jestem młody i mam czas ale

Dni upływają za szybko...

Pukasz do mnie, jesteś daleko a ja jestem Ci jeszcze dalszy - chciałem to zmieniać, walczyć z odległościami pokazując im że wszystko jest relatywne, że zależy od punktu siedzenia ale

Dni upływają za szybko...

Parę słów - była 5:17 teraz jest 5:22, komputer udaje przyjaciela rozświetlając mrok ale ja wiem, że jestem tu sam, że jest tu pusto. Miałem to zmieniać ale

Dni upływają za szybko...

Przeczytam to potem i pomyślę - patos i melancholia której nie rozumiesz za dnia, bez której nikt nie spojrzałby na Ciebie nawet spode łba bo byłbyś tak nudny, głupi i zwyczajny ale

Dni upływają za szybko i wszystko płynie a pośrodku tego ja, statyw bez kółek, przyszpilony robak.

I ciągle wierzę, że mam czas.

I nic nie zmieniam.

Stoję.

Tu.

I nic.

20.11.2008 Co to i dla kogo?

Gorce, Gorce, Gorce.
Bla, bla, bla...

Jak nie siedzę na jakimś pieńku to mam wrażenie... nie, to nie jest wrażenie - przynudzam i ciężko mi się zabrać tutaj za cokolwiek. Książki, blog, nauka - wszystko leży. Już nawet nie mam siły powtarzać starej mantry: "trzeba to zmienić, weź się w garść". Moją wadą jest to, że aby zacząć coś robić muszę być przekonany, że jestem do tego odpowiednio przygotowany. Np nauka angielskiego: nie ruszę ćwiczeń bez słownika (choćby mi nie był potrzebny), nie będę zakuwał słówek bez specjalnych ćwiczeń pamięciowych "bo nauka trwa dłużej" a w ogóle to po co mam się uczyć języka jeśli obok mnie nie siedzi native speaker...

I tak się ciągle przygotowuję do przygotowania aby zapewnić sobie lepsze przygotowanie do kolejnego kroku przygotowującego do kolejnego przygotowania... ^%$#$$!!! I tak ciągle! I tak ze wszystkim! Życie mi przecieka między palcami a ja cięgle się do niego przygotowuję...

Zastanawiam się nad koncepcją tego bloga jak siedzę w Krakowie - jakoś zawsze mam ochotę pisać tutaj więcej o sprawach bardzo osobistych ale... no właśnie, czytacie to a ja wiem, że część z was to ludzie których znam, którzy mnie znają - małego tego - to co tutaj pisałbym byłoby właśnie o was...

"Rób albo nie rób, nie ma próbowania!" - tak mawiał mistrz Yoda. A ja muszę to przemyśleć. Przygotować się.

Znowu :(

sobota, 15 listopada 2008

15.11.2008 Oszukiali mnie, oszukali!

Wczoraj było pochmurno, ok. Pogoda miała się w sobie zbierać aby dzisiaj rozwalić dobre wrażenia jakie pozostawiał po sobie ostatni tydzień w Gorcach - miało lać i to sporo. Wczorajsze zachmurzenie aż mnie przystopowało z planami - wyglądało naprawdę konkretnie...

Zatem zdusiłem dzisiaj budzik o 6:00 rano, potem parę razy do 7:00 (jak jestem rozespany to nigdy mechanicznego bandyty nie umiem uciszyć na dobre...), potem obudziłem się jeszcze raz po 8 i 9 aby ostatecznie wypaść z łóżka przed 10. Nieprzytomny dowlokłem się do łazienki i tam po kilkunastominutowym cuceniu dotarło do mnie, że pomimo szczelnie zasłoniętych okien jest coś podejrzanie jasno. Szybki ruch i pojawiła się wściekłość. Za oknem słońce jak się patrzy a ja dokuję w domu!

Na nic się zdała mała wyprawa nad rzekę i do lasu - prawie z każdego miejsca było widać wygrzewające się w słońcu zbocza Gorc... A negatywne uczucia podsycały wszędobylskie śmieci na lokalnej trasie i fakt, że w pobliżu Nowego Targu nie da się znaleźć miejsca gdzie nie słychać samochodów. Arrrghhh...

Na pohybel wam wiedźmy z prognozy pogody! Mylicie się w 100% - dzisiejsza pogoda była tylko dowodem na to, że wróżąc z fusuów można mieć więcej racji - przynajmniej od czasu do czasu uda się wstrzelić z prognozą. A wy, "wielcy eksperci"? Tfu...

Niepocieszony wracam do Krakowa. Chyba po raz pierwszy raz od 5-6 lat na widok tego miasta nie zrobiło mi się cieplej w środku. Starzeję się? Pustelnik we mnie rośnie? O co chodzi? Przecież to Kraków!...

czwartek, 13 listopada 2008

13.11.2008 "Szlaki są dla jeleni..." ;)

Od początku nie wróżyli na dobrze - prognozy pogody ogólnokrajowe lokowały nas pośrodku dużej chmury, w miejscu w którym puszczała jej hydraulika i zalewała wszystko poniżej kroplami wielkości Krakowa. Prognozy lokalne również były zdecydowanie pesymistyczne, mieliśmy pływać w błocie, mieliśmy niemiłosiernie marznąć a nasz biometr miał skłaniać do wypowiedzenia wojny wszystkiemu co śmiałoby na nas spojrzeć. Do tego doszły ekspertyzy "wyczulonych nosów" zapowiadających deszcz (bo było zimno i się ociepliło...). I pewnie nic by tutaj nie zostało zapisane gdybym nie miał w poważaniu onych prognoz (jakbym się ich słuchał to przepadłyby mi dwa wyjścia) i gdyby nie to, że kompan mój nic nie wiedział i trwał w słodkim przeświadczeniu, że jemu (i mi) nic się ciekawego nie przydarzy.


I tak zebrało się dwóch gości: jeden po kolejnym wahnięciu emocjonalnym, fotograf bez aparatu i umiejętności, łazik próbujący desperacko ratować swoją cherlawą kondycję ;) i Zygmunt B., człek który nienawidzi zakładać skarpetek (a bez nich nie ruszy się z leża...), święcie przekonany o mojej tyranii i że wbrew niemu sprzedaję mu zaproszenia na lipne wycieczki.

Ja jak zwykle spakowałem się jak na kilkudniowy wypad i przygotowałem się na wykańczające taszcznie mojego kramu nawet na najwyższą górę i to pomimo przewidywalnego zrzędzenia Zygmunta B. A jak? Poza masą rupieci dorzuciłem jeszcze mistyczny, tajemniczy trunek...

I ruszyliśmy. I jak zwykle komunikacja dała w dupę. Ja myślałem, że mam do niej pecha ale to co się wyczynia kiedy w pobliżu jest Zygmunt to już jest zwyczajnie nieprzyzwoite... Facet chyba wytwarza jakiś bąbel bezkomunikacyjny wokół siebie. Ja rozumiem, że do ostatniej chwili nie mogliśmy dojść do ładu co do tego kto, gdzie i na ile chce iść ale byliśmy skłoni pójść na żywioł w obliczu posiadania transportu... A tu? Wchodzimy na dworzec PKS a z niego już na trójce ucieka autobus do Szczawnicy. Stoimy zatem na tym dworcu próbując wyczaić jakiś bus/autobus a tu nic. Rozkłady (a raczej ich braki) swoje a rzeczywistość swoje. Ruszamy zatem na przystanek dla "wtajemniczonych" aby z niego łapać cokolwiek sensownego. I oczywiście jak osiągnęliśmy punkt z którego nie zdażylibyśmy na żaden transport minęły nas sznureczkiem 3 busy. To idziemy do rynku szukać szczęścia w MZK. Efekt? Null, zero!

(Tutaj piętrowe przekleństwa, które kończą się na przystanku na Kowańcu. Kiedy, czym i kiedy się tam dostaliśmy - nie chcecie wiedzieć... Fascynujące jest jednak, że nam się to chce powtarzać. Że nikt nikogo nie wywiózł na taczkach!)

Ruszamy żółtym szlakiem. Godzina marszu, śniadanie i pierwsze wymiany ostrzeżeń dawanych nam przez życzliwych i zapobiegliwych ludzi (którzy są tak zapobiegliwi że aż nigdzie nie wychodzą). Jest konsensus - uwaga na niedźwiedzie! I jak w kiepskim filmie nagle, jakieś 100 metrów przed nami, zaczyna się coś tęgiego i brązowego szamotać hałaśliwie w krzakach. Człowiek? Cholera, to czemu nie idzie dalej? A może niedźwiedź żre? Zawracać? Iść dalej? Stać i gapić się na misia? Na pewno robić głupią minę (dorwał mnie bandyda jeden)... W końcu wypatoczył jakiś niemały tubylec. Człowiek!

Idziemy dalej. Zostają przywołane wspomnienia mojego starszego kolegi, włóczykija jakich było mało na tych ziemiach (Zdzichu, mordo moja, pozdrawiam!), który kiedyś, w koneserskim zapamiętaniu Gorcami, wypalił hasłem "szlaki są dla jeleni!" i zaczął twardo włóczyć się "na dziko". Efekt? Szlak w prawo, my w lewo. I pomny tych wycieczek nie zawiodłem się - widoczki były pozaszlakowe!

Gdzieś poza żółtym szlakiem...

W pewnym momencie stajemy podelektować się mocniej pochmurnym krajobrazem. W ruch poszedł mistyczny trunek "mechówka". Zaprawdę powiadam - chłód, pustka, lekkie zmęczenie, piękny plener + 2-3 łyki tego cuda i świat wybucha sensualnymi erupcjami. Bukiet ziół uwalniany w miarę kosztowania... Ech... I tak nie zrozumiecie :P

Autor, degustacja rodzinnego specjału

Idziemy dalej. Problem Gorc polega na tym, że choćby się wściec to nie da się ich przejść "dziko" nie wpadając w końcu na jakiś szlak (to pocieszeniem dla tych co myślą, że zgubią się wszędzie). I choć manewrowaliśmy jak japoński lotniskowiec uciekający bombom B-17 to w końcu i tak wyszliśmy na szlak, od którego zaczęliśmy. Mieliśmy jeszcze trochę czasu zatem decyzja jedna: idziemy dalej! A, że szliśmy dziko i było i pięknie i sucho a po wejściu na szlak zaczęliśmy tonąć w błocie przeto powtórka rozrywki. W prawo patrz! W prawo marsz!

Ponuro, pochmurnie, zimno. Jak kadry z filmu "Begotten"


Oto dlaczego warto było skręcić w prawo...


Zły Ent. To już nie efekt "mechówki". Strzeżcie się!

Zanurzyliśmy się dywanie z liści, pośród drzew które widziały niewielu ludzi. I niedługo w tych mgłach i pustkowaich trafiliśmy na pasterza drzew, starożytnego Enta. Nie wyglądał jednak przyjaźnie, narada zatem był krótka - chodu! Bo się potwora obudzi (czuć efekty mechówki?)

I tak parę godzin przedzieraliśmy się przez las, przeskakując powalone drzewa, strumyki, walcząć o przejście z młodnikami, szarpiąć się z jakąś podrzędniejszą roślinnością sprytnie wyposażoną w tysiące haczyków i uciekając "Stachom"

Bo "Stach" to jeszcze gorsza potwora od złego Enta. "Stach" to człek, który para się wykradaniem drzewa z lasu. "Stach" jest uzbrojony w piłę i/lub topór, nóż i bardzo nie lubi jak ktoś go przyuważy przy jego procederku - robi się wtedy paskudnie nerwowy i ma skłonności do robienia wszystkiego aby świadków nie było. Nawet jak byli. Więc uciekaliśmy nawzajem przed sobą, nasłuchując się od czasu do czasu i klucząc aby się zgubić przed nimi. A "Stachów" było pełno...

W końcu wróciliśmy na stare szlaki. Tam kolejny biwak, posiłek. Ja mimo chłodu rozdziałem się do koszulki i zabawiałem się w "morsa" a druh mój, rozlazłe bydlę, uciął sobie drzemkę. Minę miał tak głupią i był tak na świeżo po kwękaniu na moje styrmanie się tam gdzie mu się nie chce, że aż strach było myśleć o czym śnił...

Zygmunt poczuwszy suchą trawkę ucina drzemkę...

... śniąc o sprawiedliwości...


Człowiek lasu czy człowiek w lesie?

Potem było już szybko i lekko choć zimno. Gorce bez ludzi to cud, miód, ultramaryna! Przydałoby się wybrać w północno-wschodni rejon... Tylko kiedy? Z Turbacza tamte rejony wyglądają pociągająco i do tego słabo je znam...

środa, 12 listopada 2008

12.11.2008 Bezczas, bezforma, bez...

Bezczas. Stan w którym czasu jest za dużo i nie starcza go na nic...

Mój patron nie ma dla mnie zajęcia w Krakowie, zostaję zatem pod zimnymi Gorcami. Miałem się zbierać na dwudniową wyprawę w góry ale pogoda przekręca się w oczach.

Zostałem sam z podręcznikiem, którego brzydzę się czytać i książką, przez którą zaczynam chorować. Zjadłbym coś ale boję się ruszyć i przerwać ten stan zawieszenia, w którym czekam na myśl o sensie siebie. Słońce świeci ale jest zimno tak jakby go nie było, jaśniej pod lampą, cieplej pod kocem... słońca dzisiaj może nie być. Słyszę jak krew szumi w uszach, prawie słyszę jak poruszam oczami. Maszyneria odlicza swoje kawałki czasu. Tik tak tik tak tik tak...

Ktoś do mnie pisze, próbuje jakoś zaistnieć. Chce się ze mną bać upływania, przemijania i strachu? Czy do mnie piszą sami masochiści, samobójcy?

Ty do mnie piszesz. Próbuję dialogu ale splątałem się w monologu. Ja dzisiaj potrzebuję dłoni we włosach i spokojnego oddechu obok a nie trupiej bladości ekranu i wyklepywanych liter. Muzyki o fakturze miodu a nie warczenia zasilacza. Zapachu zamykającego oczy a nie bezwonnego filtrowania powietrza. I zimna, które pokaże że sam się nie ogrzeję...

Wystawiłem się tutaj na przetworzenie i pewnie ktoś mnie próbuje przeciskać przez swoje plany, fobie, marzenia, zawody i tęsknoty. Może. Ja mam wrażenie, że jestem tutaj sam i tylko potrzebuję impulsów z zewnątrz aby samemu się zniszczyć. Ludzie pewnie szukają tutaj sposobu aby zderzyć swoje byty i losy ze sobą - a ja? Sposobu jak rozebrać się od środka?

Chyba znowu napisałem coś dla siebie a nie dla kogoś.
Aj...

Zamknę oczy i spróbuję nie myśleć o myśleniu, o bezproduktywnym trawieniu siebie. Nie mam na dzisiaj alternatywy, żaden kurs nade mną nie wisi. Może wrócę do książki odchorowywać ją dalej

niedziela, 9 listopada 2008

9.11.2008 "zemsta titanica" czyli tu i tam w Gorcach

Za późno wyruszyłem - wstałem o 7:00 (żeby nie było...) ale na pierdołach zeszło mi za dużo czasu. Szykowanie prowiantu, potem próby dopasowania ubrań do tego co mnie mogłoby spotkać w trasie i ostatnie dyspozycje jakbym miał nie wrócić ;)

Dzień wcześniej ostro główkowałem jaką trasą powędruję - moja ostatnia wycieczka to była porażka, padłbym na pysk gdyby tylko nie pchała mnie duma, że za cholerę nie dam wezwać do siebie GOPRu (ale o tym kiedy indziej). Faktem było, że nie wiedziałem czy nie padnę i teraz - prewencyjnie zrezygnowałem z ostrego szarżowania i łażenia dziesiątkami kilometrów. Wybrałem standardowy wariant, tak aby przetestować swoje aktualne warunki - zielonym szlakiem przez Długą Polanę, "Golgotkę", Bukowinę Waksmundzką prosto do schroniska pod Turbaczem. Trasa ma dla mnie te plusy, że znam ją na pamięć, wiem w jakim czasie ją przechodzę, gdzie mam ochotę biec a gdzie leżeć i zdychać - miałem wszystko aby przeprowadzić testy :)

Miałem iść z Kowańca (w końcu drałowanie kilka kilometrów przez miasto asfaltówką to nuuuda i strata czasu), jednak na ziemię ściągnęła mnie wspaniała komunikacja publiczna Nowego Targu (niech ją bankructwo w końcu dopadnie, miejskie autobusy jeżdżą z częstotliwością równo trzy razy mniejszą niż autobusy Zakopane-Kraków... MIEJSKIE AUTOBUSY!!!) bowiem szybko okazało się, że albo będę gnił na przystanku ponad godzinę albo jednak ruszę tą asfaltówką. Oczywiście nogi wygrały nad pupą :)

Szybko też zmodyfikowałem swoją trasę - zamiast nudzić się aż do samego Kowańca skręciłem na Kokoszków i wystyrmałem się na Czarnówkę nad Długą Polaną. Asfalt zrekonpensowałem sobie idąc "dziko" - czyli wiem gdzie mam dojść, wiem z której słońce ma mnie grzać i z Bogiem :)


Tej trasy nie szukajcie na żadnej mapie :)


Po wejściu na zielony szlak szybko zrzedła mi mina - ludzi jak na procesji, idziesz i co chwilę "dzieńdobrujesz" - co szczególnie mnie wkurzało, bo te ilości dwunogów rzuciły mi nerwa i zamiast styrmać się w luzackim tempie leciałem jak partyzant uciekający Niemcom. Szybko przełożyło się to na oddech i te pozdrowienia tylko mnie wypompowywały.

Im bliżej schroniska tym było gorzej, w pewnym momencie zwyczajnie się poddałem i włóczyłem nogami za jakąś parką dziadków... W końcu ile można się przepychać? prawdziwy Camp był na górze - obiecywałem sobie "odpoczniesz pod schroniskiem, teraz dawaj dawaj!" a tu klops, ledwo wystałem sobie najmniejszy stolik, do którego i tak po 5 minutach dosiadł mi się jakiś tatko próbujący nawiązać kontakt ze swoją nastoletnią, zbuntowaną córuchną... Skończyło się solenie jajka, zagryzanie pomidora i pozory odpoczynku - "hasło dawaj dawaj!" znowu zagrzmiało...

Autor, chwila konsternacji nad dwunożnymi mrówkami ;)

Udobruchany tempem postanowiłem znowu pobawić się trasą - mimo późnej godziny wybrałem czerwony szlak, kurs - Rabka. Było mi już wszystko jedno, chciałem mieć swoją wycieczkę i nawet gwałtownie zachmurzenie nie miało dać mi rady (ale patetyzm...). Zatem wariant "zemsta titanica" i ruszyłem dokładnie tą trasą która wcześniej mało nie doprowadziła mnie do białej gorączki.

Zaraz też okazało się, że takich wariatów jak ja aby o tej godzinie szturmować w obraną przeze mnie stronę było mniej, mało tego, pogoda się poprawiła. Pędząc dotarłem do schroniska Stare Wierchy - tam kolejna zmiana trasy - zamiast kontynuować krótszy wariant na Rabkę postanowiłem poleźć dłuższą trasą i zejść na Kowańcu w Nowym Targu. Kto próbował wydostać się z Rabki w niedzielę wieczorem ten mnie teraz rozumie ;)






Z trasy Turbacz - Stare Wierchy

Szybkie tempo teraz dyktowało słońce - cienie były już długie a przede mną, jeśli wierzyć mapom, ponad 2,5h drogi. Szybko znalazłem się w Jędrasówce ale przez cholerne gapiostwo wyciąłem sobie niezły numer - myślałem, że będę już tylko schodził (pierwszy raz tamtędy szedłem) a tu za tą wioską okazało się, że poziomice nabierają mocy... Wymęczone już tym pędem nogi miały się jeszcze styrmać aż do Bukowiny Obidowskiej! Teraz będę ciągle to przypominał - coraz ciemniej, nieznana trasa i to na złość zabłocona niebosko...



Zachód słońca jesienią... Jak tu nie być romantykiem?
(odcinek Stare Wierchy - Jędrasówka)

Sam nie wiem, raczej z tego niewiele pamiętam - najadłem się własnej soli, wiem że ubabrałem się szpetnie, że były jakieś widoczki... I ta myśl: "chodu waszmość, spać będziesz w domu a nie pod liściem!"


Odcinek Jędrasówka - Bukowina Obidowska. Zachód słońca pełną gębą, teraz pędzę i modlę się, żeby wracać bez macania po omacku drzew...


... i się nie udało. Tyle widziałem pod koniec. Gdzie tu jest droga?!

Ale jakoś dolazłem :)

I parę komunikatów :P
1. Goście w jeepach, crosach i quadach - dalej was nienawidzę, nieważne czy próbujecie mi włazić w tyłek z pozdrowieniami. To że kiedyś nawet podstaw górskiej kultury nie znaliście a teraz to się zmienia wcale nie sprawia, że w górach jest ładniej. Huk, spaliny i skórw****skie wymuszanie pierwszeństwa na szlaku... Hak wam w smak.
2. Ludzie się zmienili (przynajmniej Ci w górach)- pozamykali się w sobie, rozmawiać nie chcą, sapią tylko i patrzą na ciebie jakby mieli zaraz oblać cię benzyną tylko dlatego, że zobaczyłeś ich spoconych i powłóczących nogami... Wielcy managerowie, kierownicy i pracowi pomiatacze nagle zostają zredukowani do zadyszanego i złośliwego nic :P I za to mają ochotę Cię spalić, bo nie są w swoich ukochanych mundurkach, garniturkach, nie mogą błysnąć krawatem ani torebką i są wściekli że dali się zaprosić na taką imprezę... pozdrowienia zatem dla dwóch dziadków i pewnej babuli z wiklinowym koszykiem, przynajmniej stara szkoła chętna do opowieści :)
3. Muzyka - nasłuchałem się w jedną stronę, od Turbacza było już audiowizualnie. Szczególnie polecam The Red Army Choir, Carbon Based Lifeforms "World of Sleepers", Tan Duna "Hero", Jonny'ego Greenwood "There Will Be Blood" i szczególnie Michała Lorenca "Daleko od okna" - niech ktoś mi powie, że muzyka nie dodaje kolorów to zatłukę bez mrugnięcia powieką!
4. Zdjęcia były robione z komórki (idioten-camera padła...) więc proszę o litość i nie kwękanie nad jakością. Nie jestem fotografem, choć mam ambicję mieć takie cuda jak pewne znane mi osoby :P