poniedziałek, 9 listopada 2009

Kopacz relacji

"Żegnaj laleczko" wciąż czeka - ambitny plan ukulturalniania się, tak samo jak ciężkiego uczenia się, diabli wzięli. W niedzielę zostałem sam a nagle wszystko się pozmieniało - miałem iść do dominikanów a siadłem do Dungeon Keeper i przechodząc pięć lokacji cierpliwie czekałem na M i S. Nie zrozumiem systemu wartości według którego zrobiłem coś złego - miałbym dwoje konkretnych ludzi zamienić na anonimowy tłum? Dwa garnki herbaty wypite w filmowo-rozmownej atmosferze na kichanie i prychanie niedookreślonych elementów w nocnych tramwajach?

Od jutra zaczynam gnębienie swojego patrona - w końcu dodzwoniłem się i wkręciłem. Czyli może w końcu zacznę jakąś naukę bo to kucie w domu to kpina a nie nauka. Najważniejsze, że się ruszę. Życie jest w ruchu, kiedy się idzie to jest raźno - kiedy się siądzie to dupa dyktuje głowie - a to już depresja, zaniżona samoocena i szeroko pojmowane pasożytnictwo :-)

Skutkiem naszego filmowego wieczorka i ogólnego snucia się wokół PC cały dzień chodzę w każdym miejscu odnajdując kącik do drzemki. Chciałoby się napisać coś więcej o tym drzemaniu ale żywcem nic nie pamiętam. Po obudzeniu się jestem albo pełen nadziei, albo ciężko przerażony albo zmienny jak kurek na dachu. Jestem ciekaw czy 26letnią głowę można jeszcze napchać treścią i koncentracją - ciężko się pisze bez tych dwóch rzeczy...

Terry Pratchett uważa że wszystko, a zwłaszcza czas, jest w pewien sposób względne - im szybciej się żyje, tym czas się bardziej rozciąga. Jestem ciekaw czy to rzeczywiście prawda. I jestem ciekaw czy szybkość "slow life" jest taka sama kiedy decyduję się na taki styl życia "bo mam taki kaprys" i kiedy nie mam wyjścia. Od jutra, jeśli mnie intuicja nie myli, jadę po nowych torach. Jutro malutka śnieżynka zacznie się toczyć po zboczu - zobaczę czy utknie w zaspie czy zmieni się w osobistą, wewnętrzną lawinę.

Marzy mi się, że w końcu stanę na nogach, że coś na tym świecie będzie moje i że swoim życiem będę mógł sterować a nie dawać się pchać jak śmieć w morzu. Że stworzę sobie taki kącik w którym będę robił n co będę miał ochotę, będę siedział z kim będę chciał. Marzy mi się miejsce w którym są przyjaciele ale jednocześnie parę metrów jest tylko dla mnie. Mieszkałem trochę z M, Z, R... cholera, pomijając kwestie chrapania ;-) to była najlepsza forma bytowania. Puste mieszkanie, pokój - nieee...

Czy nie jesteśmy za starzy i zbyt niezależni aby powtórzyć kiedyś tę przygodę?

2 komentarze:

Grzegorz Raźny pisze...

Haha. Masz rację, że nie istnieje system wartości, zgodnie z którym miałbyś zamienić czas z przyjaciółmi na czas w anonimowym tłumie. Ale czas spędzony przy PC na czas spędzony na słuchaniu pisma i symbolicznym godzeniu się z innymi ludźmi, to już by można zamienić. ;-)

Ja też przyznam, że dawno Dominikanów nie odwiedziłem i pisma nie słuchałem, a chyba przydałoby się. I podobnie najpierw robiłem jakieś bzdury by potem wytłumaczyć, że przecież wieczór nie powinienem bo się umówiłem. Ot słabość ludzka :)

Pozdrawiam,

Fajczarz Krakowski pisze...

Tak, wiem - wiele można zmienić. Kiedy jednak zrobi się jedną głupotę i jeszcze kilka następnych to jednak gdzieś w głowie pojawia się myśl, że nie można być idealnym bo to nie jest ludzkie. Że błędów należy unikać ale nie za wszelką cenę, bo możemy utracić zdolność prostowania życiowych zakrętów. Że nie można być ciągle nakręconym wielkimi rzeczami bo może się zdarzyć, że goniąc za tymi wielkimi rzeczami pozbawimy się energii na te naprawdę wielkie i ważne. Tak - dla mnie chwila z przyjacielem jest ważniejsza od czytania Pisma.

Nie mówiąc o tym, że przyjaciele mogliby zacząć mnie unikać gdybym ciągle chodzi w biblijnych nastrojach ;-)