środa, 31 grudnia 2008

HNY! HNY! HNY!

Happy New Year!

No więc chyba (jeszcze nie ma 24:00...) uda mi się spędzić tego sylwestra samemu. Ciężko było ale chyba się uda :)

Ponieważ mogę siąść w końcu na tyłku i okazja się trafia...

Życzę sobie:
  • abym poznał wreszcie swoją rodzinę, może nie całą ale przynajmniej większość
  • abym w końcu zrozumiał o co chodzi Zygmuntowi z tym sensem życia
  • aby zaczęły mnie otaczać kobiety które rozumieją co do nich mówię i żebym ja w końcu zrozumiał, że to delikatne istotki a nie brać od świntuszenia i obalania autorytetów ;)
  • aby ludzie nie deptali mi po odciskach a ja w zamian spróbuję być dla nich miły i dobry i w ogóle...
  • abym się nie ze szmacił, skurwił i nie upadł przez żądzę wsadzenia czegoś do garka
  • abym w końcu przeczytał i zrozumiał "Grzeczność na co dzień"
  • różowych okularów na nosie i tak mocnych, pozytywnych odbić jak w tym roku miałem tych złych i depresyjnych
  • więcej cierpliwości i samozaparcia w dążeniu do tego co sobie planuję o 2 w nocy leżąc sam w łóżku
  • aby na mojej drodze położyła się jakaś kobieta przez którą zwariuję ze szczęścia i żebym nigdy nie chciał jej odłożyć na półkę czy zatrzasnąć w szafie
  • abym zdał wreszcie na tę przeklętą aplikację i zaczął układać swoje życie stojąc na ziemi a nie opierając się o marzenia
  • dobrej kondycji, głębokiego oddechu i dobrej pogody kiedy mógłbym to pożytkować włócząc się po górach
  • mniej chipsów a więcej owoców
  • abym wreszcie zrobił sobie prawo jazdy - stworzyłem sobie fajną piechociarską mitologię ale kuźwa... prawko zaczyna mi być potrzebne...
  • abym więcej czytał i żebym nie bał się kończyć książek - wiem że każda historia musi się kiedyś skończyć ale dlaczego nie zobaczyć napisów "the end" wtedy kiedy chciał autor?
  • lepszej pamięci, również do ludzi i tego co do mnie mówią
  • rozwijania zainteresowań Jedyną Słuszną Muzyką
  • abym w końcu nauczył się angielskiego i rosyjskiego
  • abym spędził jak najwięcej czasu pijąc wino życia a nie wynosząc do kosza puste butelki
  • abym wreszcie zaczął patrzeć do przodu a nie za siebie - pierwszy sylwester bez Lenki? Bez jakiejś innej duszy? A co! Alleluja i do przodu! Obym spał dobrze i bez koszmarów tej nocy!

Wszystkim tutaj zaglądającym życzę wszystkiego lepszego (od najlepszego to się w głowach przewraca zatem trochę umiaru...), aby każdy zrobił sobie podobną listę i pod koniec roku miał ją całą pozakreślaną i żeby wszędzie był dopisek "zrobione" :)

Oczywiście najszybciej pchnęlibyśmy nasze żywota ku lepszemu gdyby każdy z nas spotkał na swojej drodze takiego Tylera Durdena ("Fight Club"), który wsadziłby każdemu z nas spluwę w usta aż po migdałki i zacząłby odliczać sekundy życia które nam zostały - tak, żebyśmy mieli czas pomyśleć że nasze życie było za krótkie i za gówniane i kiedy już rycząc z bezsilnej złości na siebie i świat czekalibyśmy aż w końcu naciśnie spust i przerwie ten żywot karalucha, kiedy już przestanie nas pytać kim chcielibyśmy zostać, na jakie marzenie o sobie poświęciliśmy nasze życie - wtedy wyjmie spluwę i powie "masz sześć tygodni aby wrócić na studia/ do pracy / na zdanie egzaminu / etc i jeśli do tego czasu tego nie zrobisz to Cię zabiję". I odejdzie z naszym dowodem osobistym. Tak byłoby szybciej... ale życzę wam i sobie siły jego argumentacji bez tej przemocy.

A teraz cola, chipsy i maaaraaatooon filmowy, potem wanna gorącej wody i zabieram się za listę :)

I tak strzelając z boku... niech ktoś mi powie, że Japończycy są normalni :)



I tak mnie refleksyjnie po tym naszło: życzę sobie aby moje blogowanie nie sprowadziło się do wystawiania na widok publiczny najbardziej prozaicznych spraw :)

niedziela, 28 grudnia 2008

Aaarghfpll...

Wróciłem do Krakowa. Wróciłem w beznadziejnej konfiguracji weekendowej - goście w każdym pokoju, chrapanie wypełnia każdy kąt, okna mi pozamykali... Od czwartej rano, kiedy już miałem dość udawania przed sobą, że jeszcze zasnę, siedzę nad książką udając że w tym hałasie zrozumiem co czytam. Kurwa mać! Nic z tego! Aż mnie tutaj zagnało...

I jak trzeba to żadnego przyjaciela na horyzoncie, nikt się nie domyśli. A mi dzisiaj przyjaciel do wielkiej dla mnie a małej dla niego rzeczy potrzebny. Bo wskażcie mi inną duszę, która oferuje swoją wdzięczność za skromny cichy kącik na parę godzin? Ludzkości zafajdana! Przegrywasz swoją szansę!!!

sobota, 27 grudnia 2008

Dlaczego? Ja? Tu?

Dlaczego ja nie rozmawiam tak jak piszę? Czy to nie jakieś fatum, że najlepszy czas, najbardziej zwariowane myśli miałem wtedy kiedy z Lenką wymienialiśmy codziennie katki z luźno pisanymi myślami? Wtedy naprawdę nie bałem się marzyć, wtedy każdy wiatr był ciepły, wtedy czekałem każdego dnia aby mieć co przeczytać! I ta przyjemność spojrzenia na myśl słowo wszędzie tam gdzie chciałem o czasie który mi się podobał, zawsze wtedy kiedy potrzebowałem...
słowo pisane
...już nie ucieknie...
Gdzie te kartki? Co się z nimi stało?

I ciekawe to, że jestem tutaj i dalej piszę. Ciekawe to, że jak jestem z człowiekiem to czuję się nieswojo, mam ochotę uciekać, szybko się nudzę, rozpraszam - wtedy łatwo mi wsadzić szpilę pod pancerz i ciągle się bronię przez atak, ciągle odwracam uwagę...

Odpoczywam, poznaję i delektuję się kiedy piszę, kiedy czytam.

Co to ma być? Alienacja, nieprzystosowanie, tchórzostwo? A może jakaś inna wrażliwość? Fetysz?

Czy te zdania mają być próbą złapania porwanej wiatrem nitki wspomnień? Próbą nawiązania ze sobą szczerego dialogu na starych, sprawdzonych zasadach? Czy kiedy odsłaniem te słowa kierował mną jakiś durny ekshibicjonizm? A może chciałem aby ktoś kiedyś, ktoś właściwy to przeczytał i mnie poznał? Abym nie musiał już nic tłumaczyć zmieszany tylko mógłbym żyć ad hoc jak chcę bez przesuwania słupków granicznych między nami? A może zachciało mi się dreszczyku emocji - wyrzucenia z siebie szczerej myśli w ciemność i czekania kto i jak odpowie? Co mną tu kieruje - chęć zrobienia kroku do przodu czy próba zrobienia kroku do tyłu i rozpoczęcia życia od nowa tam gdzie popełniłem błędy?

Dlaczego piszę? Dlaczego piszę a nie rozmawiam? Dlaczego te myśli powstają dzięki ołówkowi tańczącemu na kartce u mnie w łózku a nie przed lustrem czy pięknymi oczami gdzieś gdzie nikt nas nigdy nie znalazłby? I dlaczego łudzę się, że dam sobie odpowiedź?

David Lynch w "Dzikość serca" ujął to tak: "To skąd się biorą Twoje myśli jest prywatną tajemnicą Pana Boga". Mam zatem nie dociekać? Puścić to wszystko luzem, dać się porwać, po prostu pisać i żyć, marzyć tak jak umiem? Może kiedyś tu wrócę, przeczytam, będę mądrzejszy, odpowiem...

(napisane w nocy między 26 a 27 grudnia 2008, godziny nie pamiętam ale było późno)

czwartek, 25 grudnia 2008

Post-wigilia

Będzie krótko bo niewiele pamiętam - miałem wrażenia zasypiania wszędzie i cały czas. Sam nie wiem co mnie bardziej wygasiło - niewyspanie czy powód bezsenności. A może jedno i drugie?

Odwiedziłem Lenkę, potem Wigilia z przyjaciółmi rodziny. I tak naprawdę nie pamiętam modlitw, kolęd, gestów, znaków ale intencje i radość ludzi, którzy cieszą się, że pomimo upływającego czasu i różnych przeciwności dalej trzymają się razem. Dla mnie to jest najważniejsze. I chyba to mnie rozłożyło u Lenki - poczułem się jak u swoich a zaraz potem świadomość, że to już nie tak, że inaczej. Tylko pies nic nie wie i wita się jak dawniej.

A potem sen, przez prawie 14 godzin... Nie było już telefonów (choć się dobijały), niczego ani nikogo kto mógłby mnie z tego wyrwać. Anabioza emocjonalna.

Dzisiaj, błąkam się po domu, słucham, czytam. Ćwiczę wyobraźnię próbując stworzyć w myślach świat bez kapusty z prawdziwkami według przepisu mojej mamy a wcześniej mamy mojej mamy i wszystkich mam jeszcze wcześniej. No i kurcze nie potrafię :-)

środa, 24 grudnia 2008

Strzelam sobie w stopę w czasie stepowania?

No i noc nieprzespana. Do bladego świtu męczyłem się próbując nie myśleć o zmarnowanym czasie, o przegranych znajomościach, o przyjaciołach których zawodziłem i o tych co sami nieświadomie ranili, o tym że w niczym nie jestem dobry i drogą brutalnej eliminacji zostałem prostaczkiem (ad. wpis z 22.12.2008 na blogu G. Raźnego), że nie panuję nad swoim życiem. Oczywiście im mocniej krzyczałem w środku "dość" tym mocniej imadło zaciskało się...

Cała noc przewracania się boku na noc, cała noc czegoś co mógłbym nazwać pierwszym prawdziwym rachunkiem sumienia i pokutą. Tylko, że mnie to nie uspokoiło - świadomość tego jak małym człowieczkiem się stałem i świadomość tego co źle zrobiłem i tego co nie zrobiłem a powinienem zrobić, próba dojrzenia tego czego nie widziałem i ten głuchy huk zamykanych na zawsze szans, okazji - wszystko to sprawiło, że kiedy wreszcie zasnąłem na godzinę to wybudziłem się spocony ze strachu tym co zobaczyłem. Zobaczyłem siebie za parę dni, tygodni - ale śniłem ze świadomością tego że tych myśli i uczuć nie przeżyję poza tym snem bo codzienność i moja prostaczkowatość je wytłumi i zagłuszy...

Czuję się tak jak pewnie czuje się lekarz po pierwszym, ciężkim dyżurze. Niewyspany, roztrzęsiony - oczy pieką, w uszach szumi, ręce zimne i niezdarne. Na granicy. Mam wrażenie oddzielenia od siebie samego, oglądania siebie z boku ale nagranego na starej zniszczonej taśmie video - obraz co chwilę śnieży, dźwięk skacze z głośnika do głośnika a do tego fabuły nie ma, tylko czekanie aż ta miernota na ekranie rozłoży się do reszty....

Walka z demonami przeszłości? Jak? To jak próba nie-myślenia czy nie-słuchania. Jeśli jesteś świadom istnienia bodźca to już od niego się nie uwolnisz.

I pomyśleć, że gdzieś tam na zewnątrz jest "lepszy świat" pod godłem Coca-Coli i McDonald's... Że są ludzie którzy jakoś sobie spokojnie żyją z dnia na dzień odklepując kolejne zadania i obowiązki... No a ja "narzekam ponad miarę". Ech, czemu do ciężkiej cholery to nie jest takie jasne i proste dla mnie?

Kurt Vonnegut napisał kiedyś, że jedynym dowodem na istnienie Boga, którego ten życzyłby sobie aby go przytaczać, jest muzyka. Słucham "Requiem in D minor" W. A. Mozarta. Kurt był mędrcem.

wtorek, 23 grudnia 2008

Szmatą po duszy

Cały dzień uciekam. Pomoc w kuchni, pisanie i wysyłanie życzeń... nawet dzikie spacery w śniegu i tak zimnym wietrze że po 10 minutach boli wszystko i wydzwanianie do ludzi, którzy się na mnie obrazili albo nie chcą mnie zwyczajnie na oczy widzieć jest lepsze od walczenia z demonami wspomnień. Wszystko to jest lepsze niż to uczucie jakie może wywołać przykładana do nagiego działa mokra, zimna szmata która pod wpływem swego ciężaru powoli i nieznośnie, torturując wręcz, powoli spływa w dół... a takie coś wywołuje we mnie świadomość tego co miałem a nie mam, tego co ma ktoś inny, tego kto cen ktoś rozwija i pogłębia... To straszne uczucie jak widzę, że świat tylko staje się lepszy tylko dlatego że ja z niego znikam, że uczucie, wrażliwość wszystko wydaje się głębsze i dojrzalsze choćby tylko dlatego, że ja trzymam się od tego z daleka.

Mam wrażenie, że jestem cieniem co dusi kwiaty, że ludzie widzą mnie tylko wtedy kiedy próbuję ich wykoleić, zderzać. Kiedy usunę się na bok ale nie na tyle daleko aby nie dojrzeć co się zmienia - wtedy czuję tę przeklętą "szmatę". Wtedy żałuję, że się obejrzałem. Wtedy zmieniam się w ten głaz z piosenki Kaczmarskiego o głupim Jasiu... przeklęte demony przeszłości! Przeklęta ciekawość!

sobota, 20 grudnia 2008

"The Ninth Gate" (1999)

Coraz częściej wstając rano łapię się na myślowej mantrze, która na początku pojawiła się jako moja własna ciekawostka jednak z upływem czasu coraz bardziej we mnie wrasta, robi się coraz bardziej natarczywa, coraz bardziej wrzeszczy (a właściwie natarczywie szepcze... nie wiem co jest głośniejsze) i pociąga we mnie za sznurki.

Jestem sam.

Myślałem, że to była obrona na samotność, na pusty pokój i na te wszystkie wieczory kiedy samotnie siedziałem, myślałem, słuchałem, oglądałem. Takie proste stwierdzenie które miało mnie otrzaskać z tym wszystkim wokół mnie. Jednak nie. Jestem sam - znikąd słowa, dotyku. Jestem sam zatem dla nikogo nie pracuję, nie uczę się, nie zarabiam, nie staram się. Nie oczekuję, nie wyciągam rąk, nie liczę, nie ufam - biorę co spadnie, daję to co mi niepotrzebne. Jestem sam. Bo najważniejsze w tym wszystkim to było właśnie sobie to powiedzieć i pójść dalej a nie stanąć nad tym i czekać.

Ludzi nie ma, pomocy, współczucia, litości nie ma. Jeżdżę w pustych tramwajach, chodzę po pustym rynku, sam piję wino, samotnie jem obiady - cała reszta to miraż, który tak szybko się pojawia jak znika. Znika i nic po sobie nie pozostawia. Jestem sam więc nie mam się co tym przejmować. Bo jestem sam.

Odechciało mi się tym samym walki z cieniami - bo po co próbować zaistnieć dla ludzi? Po co podkładać im nogę aby raczyli spojrzeć w dół, na bok? Po co? Jestem sam i liczy się tylko to co we mnie zostanie, tylko co sam w sobie i dla siebie zbuduję i jak to wykorzystam. Sam dla siebie. Nie muszę walczyć, innym może być przez to nawet miło... ale to już nie ważne.

I dlatego ten film jest najczytelniej wyłożonym credo tego co teraz czuję i myślę. Dlatego nie potępiam Lucasa Corso i dlatego go rozumiem. W pewnym momencie trzeba być ślepym na innych, trzeba zacząć żyć swoim życiem i dla siebie - nie dla kogoś, bez autorytetów i pęt przemyślanych przez innych myśli. Bo tak naprawdę w Dziewiątą Bramę można wejść tylko samemu. Tak jak sami śpimy i umieramy - tak naprawdę spędzamy całe życie i sami musimy to sobie uświadomić. Żadna książka, mądre zdanie czy osoba nam tego nie powie tak abyśmy to zrozumieli. Nikt też ani do zrozumienia tego nie jest nam potrzebny, tylko my.

Praca czyli sposób na (prze)życie jest nieważna. Związki z innymi zawsze płytkie i niedopowiedziane. Przez chwilowe przyjemności tylko staje się miejscu. Nauka zawodu, specjalizacje - to morderstwo czasu, którego nie mamy wiele. Nie liczy się to czy będziemy w książkach, czy będziemy tematem legend. Wszystko to się nie liczy.

Liczy się wolność.
Absolutna władza nad swoim losem.

Nie wiem z czym się zwiążę, nie wiem na jaki brzeg mnie wyrzuci, nie wiem co będę myślał, nie wiem kim będę i kto zatrzyma na dłużej przy mnie. Jestem i będę sam - dlatego to jednak mnie już nie przeraża i uspokaja. Zaczynam powoli budować się w swoim środku. Musi być inny sposób nad totalnym zapanowaniem nad sobą niż samozniszczenie i cholera, spróbuję się dowiedzieć co. Chcę wolności. Nie chcę jej opisywać, definiować. Chcę ją poczuć. Chcę wejść w tę Dziewiątą Bramę!




"The Ninth Gate". Film, który za każdym razem coraz mocniej mnie pochłania. Film, który sprawia że zawód antykwariusza-detektywa wydaje się najbardziej wdzięcznym sposobem na spędzenie tego życia. Film, który głosi, że wyzwolenie od sumienia i przyziemnych, fizycznych słabości jest tylko kolejną formą spętania. Czym? Każdy ma takie piekło na jakie zasługuje...

środa, 17 grudnia 2008

"Death of a Salesman" (1985)


Wczoraj był krótki wieczorek filmowy u Lenki. Krótki, bo film którym mnie poczęstowała autentycznie mnie rozbolał i to bólem nad wyraz fizycznym. Nie starczyło mi już sił na cokolwiek innego.

Znam w zasadzie tylko dwa zawody, które determinują zrypane życie prywatne: sprzedawca (agent) i klaun. Spróbujcie coś komuś sprzedać bez uśmiechu, bez dbałości o wygląd - nawet jeśli się wam uda to tylko potwierdzi to regułę, że jeśli nie będziecie umieli zagadać, zainteresować, wzbudzić sympatii to życie kopnie was w dupę. Ciągle nakręceni, ciągle (z)motywowani - nie ma tutaj miejsca na codzienny cykl wahnięć humorów - psychika musi zatem odreagować po pracy, wtedy kiedy powinniście zacząć cieszyć się "życiem" dla którego pracujecie... a tutaj zjazd, równia pochyła w dół... nagle musicie sobie ponarzekać, teraz dopiero macie możliwość powiedzenia tego co myślicie i czujecie, teraz dopiero wychodzą natręctwa, gorycz i maskowana depresja. O tym ten film - o człowieku, który był "księciem", gościem który oddał życie dla swoich synów, firmy i dążeniu do wielkości. Tylko, że to dramat który oblepia głowę widza niczym stygnąca smoła - synowie okazują się życiowymi nieudacznikami, firma niewdzięczną pijawą a "wielkość" tylko fatamorganą...

Nie chcę wchodzić w szczegóły, ten film naprawdę polecam obejrzeć zagubionym synom razem z ich sfrustrowanymi życiem ojcami - po nim albo się w końcu zaprzyjaźnicie albo obrazicie na śmierć - w którąś stronę jednak powinien was popchnąć...

W ramach autoterapii muszę sobie obejrzeć go jeszcze raz. Ja, kartka papieru, ołówek - może wtedy napiszę coś więcej...

poniedziałek, 15 grudnia 2008

Psychologia a stonoga miłości

Dzisiaj trochę sobie pochodziłem po Krakowie szukając inspiracji na cokolwiek ładnego dla kogokolwiek. Oczywiście to doskonała okazja do spotkania się przy obiadku czy kawie. Aby sobie zrobić niespodziankę ;) spotkałem się Zygmuntem i mieliśmy i obiad i kawę :)

W "Prowincji" dołączyli do nas znajomi Z. I tak jak słuchałem (bo o czym mam rozmawiać z grupą studentów samemu już dawno wypadłwszy z "obiegu" i to do tego obcego kierunku) to tak mnie naszły dwie myśli: pierwsza - ludzie za dużo czasu tracą na rozmowach o niczym. O dosłownym niczym. Bo czym ma być wartka wymiana zdań dotycząca życia akademickiego, wykładowców, pań w sekretariatach i dziekanatach i ich nawyków, papierów, odwołań, magisterek? Przecież to wszytko to pustostan potwierdzający tylko tezę, że studia w wersji cięższej ogłupiają a wersji lżejszej przeszkadzają w uczeniu się bo generują taką masę pierdołów przez które czlowiek musi się przebić, że nie starcza mu już nerwów i sił na naukę we właściwym tego słowa znaczeniu.

I druga myśl - psychologia miłości. Kiedyś pisano listy z których co najmniej 90% traktowało o miłości. I to były naprawdę piękne i głębokie listy. Ludzie nie mieli czegoś takiego jak psychologia, nie traktowano miłości jako reakcji organizmu na wulgarną chemię. Rozmawiano o niej, śpiewano, rozmyślano i marzono bez analizowania pod kątem na przykład antropologii. A dzisiaj się to robi - analizuje, rozbiera, trywializuje i miesza z tym wszystkim co zabiera jej wszelki powab. I nawet mi się smutno z tego powodu robi bo pal licho tych, którzy dokonując tego aktu terroru w sacrum mają wypieki na twarzy - niech sobie robią krzywdę w imię nauki, niech to wszystko spłycają, niech sobie będą "oświeceni" ale ja? Słucham tego i widzę jak na horyzoncie moich imaginacji, do tej pory czystym, pojawiają się kominy, śmieci i apteki miłości. Boskie oko starożytnego boga - Słońce zmienia się w zwykłą kulę płonącego wodoru. I przez "dobrodziejstwa" psychologii ludzie już nie umieją pisać pięknych listów. Przez tą durną świadomość, że wszystko można sprowadzić do zwykłej chemii i warunkowania społecznego.

Dlatego uważaj czlowieku z kim siadasz do stołu. Jeśli trafisz na studenta i to do tego psychologii miej przynajmniej tę świadomość, że czeka cię proces wewnętrznego okaleczania, że może cię spotkać los stonogi, która poruszała się szybko i zwinnie aż do momentu kiedy zaczęła się zastanawiać jak to się dzieje, że jest w stanie poruszać się na stu nogach. Chciała zacząć chodzić świadomie a nie na zasadzie automatyzmu, chciała decydować, którą nogą ruszyć pierwszą, którą ostatnią... i przez to stanęła w miejsu bo to wszystko było dla nie nie do ogarnięcia.

Człowiek na prawdę nie musi wiedzieć wszystkiego a czasy kiedy kłaniano się Słońcu miały w sobie dużo więcej uroku niż ten brutalnie przenealizowany, coraz mniejszy świat.

niedziela, 14 grudnia 2008

Dwa dni nach hause

Weekend spędzony pod znakiem integracji rodzinnej. W sumie nic szczególnego wartego zanotowania - było miło, parę godzin przegadanych ale bez fajerwerków. Zatem dla urozmaicenia tego wpisu...

W celu rozproszenia nudy w samolocie postępujemy zgodnie z poniższym schematem:
1.Wyjmujemy laptopa z torby i kładziemy na kolanach;
2. Powoli i spokojnie otwieramy go;
3. Włączamy;
4. Upewniamy się, ze osoba obok nas patrzy na ekran;
5. Włączamy Internet Explorer;
6. Zamykamy oczy, wznosimy głowę ku niebu i poruszamy bezgłośnie wargami;
7. Bierzemy głęboki wdech i klikamy na następujący link;
8. Widok miny osoby siedzącej obok i zaglądającej nam przez ramię - * b e z c e n n y * ;)

sobota, 13 grudnia 2008

"Hellboy II: The Golden Army" (2008)


No więc jestem kuźwa pod wrażeniem. Pod naprawdę wielkim wrażeniem. Chciałem przed snem obejrzeć sobie coś lekkiego, co bardziej dla oka niż dla mózgu. No i nie spodziewałem się, że przed drugą w nocy będę łapał szczękę rękoma aby za mocno nie opadła na biurko...

Film, tak jak się spodziewałem, nie grzeszył "głębią psychologii" ale pokazał co trzeba było i co chyba liczyło się najbardziej w samym komiksie: ciągła walka "tego innego świata" o duszę i przynależność Hellboy'a i jego ciągłe obstawanie przy naszym świecie mimo licznych kopniaków jakie mu fundujemy (pierwszy aspekt bohaterstwa...) i piękna baśniowa opowieść, która z lat młodości wraca w dorosłym życiu jak bumerang, oczywiście odpowiednio wyrośnięta i pełna wątków z których dziecko sobie sprawy nie zdaje. Hellboy ma problemy z tożsamością, ciągle musi uważać aby nie obudzić się po "drugiej stronie"... i do tego, w tym epizodzie dochodzi kryzys w jego... khem... związku. Zresztą to nieważne, bo filmy które eksplorują ten temat odpowiednio dosadniej jest multum.

I teraz trzon, szkielet i fundament mojego zbombienia nocnego. Połączenie tego co widać i tego co słychać. Oglądałem w nocy, na uszach słuchawki więc nie oszczędzałem sobie na dźwięku, sam. I chyba robię się fundamentalistycznym fanem połączenia w jednym filmie dwóch genialnych rzemieślników ruchomych obrazków: Guillermo del Toro i Danny'ego Elfmana. To co Ci panowie razem poskładali to coś... no nie wiem, co napisać, żeby oddać choć 1% tego co można obejrzeć. Siedziałem i oglądałęm udźwiękowione obrazy Zdzisława Beksińskiego, który po ostrym piciu malował symultanicznie z Hieronimem Boschem. A teraz stop. Widzisz to? Nie? To obejrzyj Hellboy'a II...

Sny po tym miałem takie, że może i dobrze, że nie pamiętam :)

piątek, 12 grudnia 2008

12.12.2008 A tak po domowemu

Kolejny sen, którego nie pamiętam a wiem, że do wesołych i lekkich nie należał. Nawet gorzej, bo ogarnął mnie jakiś nieuchwytny niepokój. Chodzę od rana struty i podminowany na przemian. Nie pomogła nawet pełna siatka cieplutkich i pachnących bułeczek prosto z piekarni. Niepokój pozostał a bułeczki były wymiatające.

Babki wyjechały z domu, została tylko siostra zatem trochę czasu minęło na pogawędkach. W sumie dobrze się nam rozmawia o rodzicach. I mamy te same problemy z dobraniem dobrego prezentu dla nich :)

Organizuję pokój i próbuję choć trochę liznąć rosyjskiego. Pomijając historyczne powiązania z tą mową to jednak jest to dla mnie jeden z najpiękniej brzmiących języków. I daleko odsadza francuski. Chyba nigdy nie zrozumiem co ludzie w nim widzą, tak samo jak w ich winach. Dobra, nie odciągam się - wracam do kajecika.

czwartek, 11 grudnia 2008

"When Trumpets Fade" (1998)



"Catch 22" tylko bez czarnego humoru (tutaj w ogóle nie ma "humoru", film jest ponury jak zamarzające błoto pod Bostogne w grudniu '44...) - tutaj główny bohater (pvt. David Manning) aby wyrwać się z okopów próbuje tego co Yossarian czyli walczy aby uzyskać status "niezdolnego psychicznie" do walki (paradoks, nie?). Próbuje za wszelką cenę, choćby za cenę życia rekrutów bez doświadczenia, którymi miał się zająć. Jego przekleństwem stało się to co ratowało mu dupę w trudnych sytuacjach - właściwie ocenia i reaguje na zagrożenie życia. Ktoś to zauważył- facet w 3 dni awansował ze zwykłego szeregowca na podoficera, teraz zabijają ludzi nie obok niego ale "pod" nim. Awansował bo oddziały do których trafia mają od 70% strat w ludziach... czasem zostaje tylko on.

Jeśli ktoś "choruje" na poetyczne piękno wojny to powinien sobie wylać na głowę kubeł zimnej głowy i zabrać się za oglądanie tego dzieła. Film wpasowuje się w serię "odbrązawiaczy", zwycięskiej armii - czasy kiedy kręcono wesołych amerykańskich chłopców przenoszących sielankę USA w ponure knieje EU dawno minęły. Tutaj jest brud, smród, strach, paranoja, szaleństwo i walka o życie ze wszystkimi a nie tylko z nominalnym wrogiem.

I do tego, o dziwo, jak na film wojenny dobra muzyka...

wtorek, 9 grudnia 2008

Masz pan wolne...

Kolejny dzień ciężkiej pracy kancelaryjnej ;)

Ze złych rzeczy jakie zrobiłem dzisiaj: obśmiałem się z obśmiania się z Z pod jego nieobecność (pierwsze obśmianie) i to w czasie obiadu. Eee... czy można nazwać "pytlowaniem" serdeczną troskę o przyjaciela tylko dlatego, że serdecznie się troszcząc można się również rubasznie pośmiać? Nie? No to dlaczego kolega milczał jak zaklęty przy obiedzie? ;)

Kobiety to potrafią tak przywalić, że nie wiadomo czy śmiać się czy płakać... no bo co to za tekst "jesteś dobrym kolegą" w czasie potencjalnego smalenia cholewek? No co to ma być pytam się? O, znowu przemawia przeze mnie serdeczna troska ;)

No, już koniec. Pusty pokój zaczyna ładować mi akumulatory... jeszcze chwila a zmienią stację w Last.FM na coś bardziej podkręcającego od "post-rock" i może nie zacznę chodzić po ścianach. Rozważam bieganie ale trzyma mnie proza życia - w swetrze mam biegać? Cholera, od siedmiu miesięcy tego nie czułem (no może poza epizodem z czapką) ale brak mi jakiegoś ciucha! Mi facetowi brak czegoś w szafie... Damn!

I pierwsze objawy wychodzenia z samotniczego kaca - czytam podręcznik do prawa karnego. Naprawdę, czytam ten cholerny podręcznik!



Dzisiaj nie zbawiam świata, nie ratuję dusz, nie cierpię, nie biczuję autokrytycznie. Ale nie, z tym cierpieniem to wyskoczyłem przed szereg - wiecie jak ciężko w necie znaleźć dobre kawały? :P

poniedziałek, 8 grudnia 2008

8.12.2008 Było minęło

Dzień ciszy zaplanowany chyba dawno temu zrobił się długi... bardzo długi. Jednak naprawdę delektuję się spokojem dopiero od wczoraj, od popołudnia. Wreszcie zostałem sam w pokoju, bez żadnych wycieczek, odwiedzin, załatwiania i smędzenia dla kogoś, z kimś, u kogoś.

Tak mnie naszło refleksją: jeśli chciałbym dążyć do ideału człowieka, który mniej lub bardziej świadomie siedzi gdzieś w mojej głowie to musiałbym się wyrzec ludzi jednocześnie nie rezygnując z dobrodziejstw kultury. To trochę sprzeczne - z jednej strony wysysać innych z wszystkiego co dobre ale jednocześnie nie mieć i nie chcieć z nimi kontaktu bo tylko wtedy, kiedy mam od nich i ich problemów spokój to dopiero wtedy zaczynam drążyć to co słyszę, widzę. Jak jednak poznawać ludzi stroniąc od nich? Czy cała ta zabawa ma sens kiedy jest się samym, jeśli nie ma się z kimś pośmiać, pogadać?

Samotność jest moim kacem - jestem wtedy wrażliwszy i przez to czuję się bardziej człowiekiem ale jednocześnie zaraz zaczynam nienawidzić tego stanu i zaraz rozglądam się za kolejną flaszką... eee... człowiekiem tylko po to aby się wulgarnie nim upić i znowu wyrzucić butelkę i odchorować... I kolejne podobieństwo - pijesz krótko, chorujesz długo.

I patrząc do tyłu: nie ma większego złodzieja czasu niż PC. Spróbujcie wrzucić traszkę do gorącej wody a niechybnie z niej szybko wyskoczy i uratuje tym sobie życie. Wrzućcie ją jednak do zimnej i zacznijcie powoli wodę podgrzewać - ugotuje się i nawet nie zauważy kiedy. Tak samo jest z komputerem. Nawet nie wiem kiedy ta piekielna machina zjada mi dzień za dniem. Im im więcej z nim się bawię tym trudniej mi zauważyć jak jestem od niego uzależniony.

Chcecie mieć mądre, inteligentne dziecko, łatwo i szybko nawiązujące nowe znajomości, umiejące sobie poradzić samodzielnie w życiu? Nie kupujcie mu PC, to będzie pierwszy i jeden z ważniejszych kroków jakie możecie zrobić. Na mnie już za późno - nie umiem żyć bez tego ustrojstwa. Choćby przez muzykę, dostęp do informacji... No i jestem jaki jestem.

I jeszcze jedno co mnie uderzyło. Znajomi boją się poznawać mnie z ich znajomymi bo mają mnie za chama. Chama do którego można się przyzwyczaić z czasem i momentami nawet uznać za zabawnego czy sympatycznego ale wciąż chama. I to już nie moje wymysły - w końcu powiedziano mi to w twarz. Auć?

I naprawdę jeszcze jedno ;) - jako zagubione dziecko we mgle alkoholowych (patrz wyżej) majaków zakochuję się w graniu zespołu Godspeed You! Black Emperor. Muzyka dla maniaków kierujących swoje maniactwo do wewnątrz siebie samego.