sobota, 28 listopada 2009

Znowu wciągają ten trap...

Robinson Kruzoe uratowany, sowicie obsypany ziemskimi dobrami po tylu latach samotności. Został nagrodzony za coś, co było meritum jego życia – kogo dzisiaj spotyka taka nagroda? Tyle lat żył samotnie tęskniąc za ludźmi a kiedy już się między nich dostał to dopiero poczuł jak bardzo jest samotny. Proste życie które toczyło się w rytmie pór deszczowych, komfort całkowicie zależny od realnej potrzeby, pomysłowości, zręczności jego rąk, przyjaźń istot które są ślepe na jego bogactwo, trudna miłość natury, który obdarowuje tylko tym co chcesz poznać – ilu ludzi pomyślało, że te lata na wyspie to zmarnowanie czasu jego życia? Zapewne nawet on sam nie myślał, co będzie kiedy już wróci do Anglii – chciał się po prostu tam dostać, to go trzymało przy życiu i to mu dawało siłę by nie dać się utopić samotności. Cóż zatem działo się w jego duszy, kiedy wrócił i kiedy zobaczył, że w zasadzie nie miał do czego? Czy ktokolwiek z nas pomyślał kiedyś, że osiągając nieosiągalne będziemy chcieli wrócić do tego co było? Pędzimy do przodu w pogardzie mając „tu i teraz” a przecież jest całkiem prawdopodobne, że właśnie „tu i teraz” to całe nasze życie i dążenie do tego czego nie mamy może być największą naszą pomyłką.


Nie lubię kończyć dobrych książek, bo mimo, że to nieuniknione, nie potrafię pogodzić się z tym, że to koniec. Kiedy zamykam książkę to jakiś świat we mnie upada, jak odpływający Robinson smucę się, że już tutaj nie wrócę. Wsiadam na statek codzienności i tylko mam nadzieję, że nie po to aby przekonać się, że wróciłem do czegoś co mnie unieszczęśliwia. Zaczyna się paniczne szukanie innej wyspy – i jeśli nie znajdę, to przychodzi taki czas, że udaję się do starego portu, łapię wciągany już trap i wracam tam gdzie byłem pewien, że już nie wrócę. I wtedy jest inaczej, bo już wiem, że na „zewnątrz” jest samotność, że nie muszę uciekać bo w powieściach piękny nie jest koniec ale to wszystko przed nim. To wewnętrzna przygoda i tak jak Robinsona, raz przeżyta, skazuje mnie na jej powtarzanie.

Na zewnątrz szaro, ponuro a we mnie teraz świecą w blasku słońca wspomnienia innego człowieka. Dziwne nie? Słyszeć szum oceanu, którego nigdy się nie widziało, czuć ciepło, którego tutaj nie ma i mieć w sobie pragnienia i tęsknoty, których się mieć nie powinno…

poniedziałek, 23 listopada 2009

Obudzić się i...

To chyba jakiś sen.






Siedzę sobie sam, pusto, lampka solna czerwieni kąt a ja próbuję sobie wyobrazić swoją niepamięć. Mam jakieś uczucie, że jestem jakąś alternatywą siebie samego, że mogło być kiedyś coś co sprawiło, że kosztem własnej nieśmiertelności wybrałem śmiertelność w różnych alternatywach. Siedzę i czuję, że już nie ma mnie - jest tylko jakiś niepełny wariant siebie. I nie wiem czy w tym co jest czymś logicznie uwarunkowane - chyba chodziło o wybranie jakieś rzeczywistości, która pod pozorami błahego życia miała komuś lub czemuś udowodnić, że nie dam sobie rady. To jakiś wariant rzeczywistości, który miał mnie nauczyć bezsiły - wszystko wokół wiruje, trwa a ja czuję, jak się rozpadam i nie mogę tego zatrzymać. Nie znajduję tego czego szukam, nie mogę zaznać spokoju, przewracam się z boku na bok i coraz bardziej dobija mnie ten szum w moich uszach, bicie serca, oddech i myśli, które migają w głowie. Myśli których nie da się oddzielić od siebie, zindywidualizować, wyodrębnić - jak okolice drogi widziane przez szybę szybko jadącego samochodu. Nie wiem gdzie jestem, nie rozróżniam poszczególnych elementów ale mogę powiedzieć, czy chciałbym zwolnić aby się przyjrzeć. I nie wiem. Chyba boję się przyglądać temu co mógłbym zobaczyć w sobie.

Kiedyś byłem takim Robinsonem. Wierzyłem, że sam sobie mogę być domem, ostoją a reszta jest chaosem, czymś do czego zawsze się dostosuję bo mam siebie. Nawet mnie cieszyło kiedy się nie układało - miałem siebie, wtedy to doceniałem, im było gorzej tym mi było ze sobą lepiej. Nawet nie wiem ile rzeczy zrobiłem źle aby zaznawać tego uczucia wyspy. Przepraszam. I to gdzieś się skończyło. Chaos na zewnątrz pozostał a ja zacząłem się dusić w tej grocie własnej głowy.

Pamiętam też, że dziwnie zazdrościłem tym, którym choroba zaczęła podsuwać przed oczy i uszy osoby, których nie ma. Dlaczego zakładamy że ktoś kto nie jest sam może być z tym nieszczęśliwy? Czy mamy moralne prawo leczyć (leczyć?) kogoś z czegoś co sprawia, że mówiąc do siebie czuje on, że ktoś go słucha, rozumie? Czy możemy pozbawiać Robinsona jego Piętaszka a Cyrusa Smitha ("Tajemnicza Wyspa" J. Verne - to dopiero ucieczka do siebie...) jego towarzyszy? Czy to tak wygląda jak mi się wydaje?





Czym obdarowałby mnie Solaris?

niedziela, 22 listopada 2009

Zapędzony w kąt

Niby byłem w KRK, niby posiedziałem z Lenką i S, niby relaksowałem się oglądając u nich filmy i zajadając pierogi, niby woziłem się do Katowic i z powrotem ale w mojej głowie siadło zadanie, które wymyślił mi patron. Wybaczcie ludzie ale nie mogłem tego wywalić z głowy i im bliżej deadline'u tym głośniej to we mnie wrzeszczało. Jest 22:50, jednak mnie nie oświeciło, widzę braki w papierach ale nie wiem czy akurat to miałem znaleźć, jutro rano wstaję i nic już nie podziałam, w głowie coś mi krzyczy "nosz KURWAAA!!!" i poddaję się. Albo jutro ładnie wybrnę z tego pata albo będę miał sądny dzień i będę długo chodził z podkulonym ogonem.

Miałem coś ciekawego popisać ale owe refleksje wyciekają ze mnie jak z dziurawego worka. Zmęczenie tylko dodaje ciśnienia temu kapaniu. Idę spać załogo, wyrwać choć parę godzin przez tym jutrzejszym polowaniem na jelenie :-/

niedziela, 15 listopada 2009

Blablanie zamiast mszy

Parę dni blog leży niczym nieprzytomny na ulicy więc trzeba się w końcu nad nim pochylić i dla potomności zanotować kolejnych kilka linijek.

Dla tych co nie widzą co się ze mną działo w piątek wieczorkiem to posłusznie donoszę, że z Z obsiedliśmy naszą licealną koleżankę E.R. z jej facetem. Oczywiście nasłuchaliśmy się masy głupot z których nic nie wynika i po prawdzie nikogo pewnie nie obchodzą (choć Z może skomentować to inaczej... ale jak chce poprawić swoje życie po tym co tam usłyszał to ja nie wiem) ale ogólnie było przyzwoicie. Się nasłuchaliśmy że ja i Z to jak bloody old wifehood i pewnie jeszcze nam próbowali wkręcać jakieś homo złośliwości (hę?) ale nic nie poradzimy, że żyjemy w durnych czasach w których albo pieprzysz dziewczynę kolegi albo nie znasz go w ogóle - warianty rzeczywistości w której ma się przyjaciela którego myśli się, że zna się jak łysego konia zdają się nie istnieć. Takie czasy. Dzisiaj Moby Dick to powieść homo.

Wracaliśmy sobie z Z i tak nas jakoś w podobnym momencie wzięło na refleksję, że albo dziewczyny ładnieją albo my zaczynamy desperować. Osobiście skłaniam się ku fatalistycznej chemii - dziewczyny jakie były takie dalej są tylko mózg już ma dość tego bombardowania hormonami i poddaje się jak Francuzi III Rzeszy. Tylko głupio mi teraz, bo kiedy się o tym pomyśli to uzmysławiam sobie, że "bierzcie ludzie bo taniej nie będzie" :-)
Damn...

Przynajmniej w sobotę sobie posiedzieliśmy popijając do 3 w nocy czaj z gara i oglądając "The City of Industry" i "Rescue Dawn". Drugi - mocny klimat co przy filmach o wojnie i odrobinie wyobraźni skutkuje tym, że na razie więcej tego filmu oglądać nie chcę - w sumie to dobrze, że mamy pokój i nikt nie karmi mnie robakami - niech tak zostanie. A co do pierwszego - momentami klimat w porządku ale co do fabuły... wychodzi, że baby są głupie a samotni faceci w swojej samotnej desperacji są jeszcze głupsi. Mieć 3 mln $ gotówką i jeszcze nadstawiać karku za wdowę po koledze swojego brata?! Złapać 3 kulki i dać się pobić w imię urojonej miłości i owych 3 mln $ tylko po to aby dać babie owe 3 mln $ i zostawić ją samą? Niektórzy muszą się naprawdę namęczyć aby nic nie mieć...

A dzisiaj niedziela. Parę godzin połknął znowu Master of Orion III, jak zwykle za mało się pouczyłem, nie wymyśliłem nic mądrego ani nic mądrego nie poczytałem, siostra znowu do Krakowa wyjechała, tata męczy się nad nowym netbookiem czyli ja znowu do nikogo ani be ani me i myślę o zamknięciu tego nijakiego dnia. A nie, hola! Może mi ktoś wyjaśnić dlaczego w niedzielę wieczorem masa moich znajomych dzwoni do mnie aby pytać się o weekend i powiedzieć, że nie mają/mieli czasu się spotkać? Co to za telefon? Odfajkuj i wyczyść sumienie?

Dzień był tak durny, że aż żałuję, że nie byłem w Kościele. Nawet w NT...

wtorek, 10 listopada 2009

Tik tak i co dalej?

Wolałbym do tego papier. Można go zmiąć, rzucić o ścianę, prostować i pisać dalej. Można zrobić kleksa, można zmęczyć rękę, zmienić charakter pisma, można mieć charakter pisma. A tutaj tylko białe, sterylne pole, gotowa czcionka i "delete" w zanadrzu. Spróbuj wymazać wywrócone zdanie pod koniec kartki... zastanowisz się nad sensem całości. Papier wymaga czasu.

A potem przychodzi myśl, że wcale nie ma się czasu. Że życie wrzasnęło ci do ucha "już" i nagle nie wiesz gdzie jesteś, co robisz, kim są ci ludzie wokół i dlaczego do ciężkiej cholery czujesz pustkę chociaż ledwo oddychać możesz bo tyle ludzi wokół. Czas wycieka. Młodość kończy się nie wtedy kiedy pójdzie się do pracy, kupi się samochód czy spłodzi dziecko ale wtedy kiedy uświadomisz sobie, że czas płynie i pewnego dnia jednak nie obudzi cię już budzik. Wtedy przestajesz żyć z dnia na dzień, nagle czujesz paniczną potrzebę jakiejś stabilizacji, czegoś co będzie ponad codzienny cykl słońca. Niby nic się nie zmienia - dalej wierzysz w swoje dziwactwa, dalej kopiesz się codziennymi, zwykłymi problemami, śmiejesz się z tych samych dowcipów i w głowie masz tą sieczkę co zwykle... ale nagle czujesz, że stoisz pośród tego nagi i bardzo chcesz aby ktoś cię czymś przykrył, żeby choćby pozwolił pokosztować swoich lęków i radości - byle oderwać cię od tego co czyni cię pustelnikiem swojej wewnętrznej cywilizacji.

Siedzę sam, znowu próbuję zrozumieć jakiego człowieka dzisiaj nie zrozumiałem. Dlaczego tyle wokół samotności i jednocześnie niezdecydowania, czekania na lepsze czasy bez świadomości, że lepiej nie będzie jeśli będzie się analizować każdą wyciągniętą rękę. Dlaczego ci bez których nie wyobrażałem sobie życia w tym miejscu i czasie sami odchodzą w swoją własną rzeczywistość - dlaczego to właśnie oni uświadamiają mi, że codzienność to nie budowanie ale agonia? Bo czym jest zarabianie jeśli nie odkładaniem najważniejszych rzeczy "na potem"? Jakie "potem" u cholery? Kiedy twoi przyjaciele znikną gasząc za sobą swoje światło? Rodzina? Ta, która musiał być z boku kiedy w byliście zajęci "rozwojem"? Znasz to uczucie kiedy na pytanie "co u ciebie" odpowiadasz "jakoś leci"? Wesoło jest, nie? I tylko ta żenada, kiedy w głowie zaczyna kołatać myśl, że gdzieś się w tym bajzlu zgubiliśmy...

Najtrudniejszą rzeczą w tym wszystkim jest uświadomić sobie, że jutro może nas nie być i żyć mając to w głowie.
Codziennie.

poniedziałek, 9 listopada 2009

Kopacz relacji

"Żegnaj laleczko" wciąż czeka - ambitny plan ukulturalniania się, tak samo jak ciężkiego uczenia się, diabli wzięli. W niedzielę zostałem sam a nagle wszystko się pozmieniało - miałem iść do dominikanów a siadłem do Dungeon Keeper i przechodząc pięć lokacji cierpliwie czekałem na M i S. Nie zrozumiem systemu wartości według którego zrobiłem coś złego - miałbym dwoje konkretnych ludzi zamienić na anonimowy tłum? Dwa garnki herbaty wypite w filmowo-rozmownej atmosferze na kichanie i prychanie niedookreślonych elementów w nocnych tramwajach?

Od jutra zaczynam gnębienie swojego patrona - w końcu dodzwoniłem się i wkręciłem. Czyli może w końcu zacznę jakąś naukę bo to kucie w domu to kpina a nie nauka. Najważniejsze, że się ruszę. Życie jest w ruchu, kiedy się idzie to jest raźno - kiedy się siądzie to dupa dyktuje głowie - a to już depresja, zaniżona samoocena i szeroko pojmowane pasożytnictwo :-)

Skutkiem naszego filmowego wieczorka i ogólnego snucia się wokół PC cały dzień chodzę w każdym miejscu odnajdując kącik do drzemki. Chciałoby się napisać coś więcej o tym drzemaniu ale żywcem nic nie pamiętam. Po obudzeniu się jestem albo pełen nadziei, albo ciężko przerażony albo zmienny jak kurek na dachu. Jestem ciekaw czy 26letnią głowę można jeszcze napchać treścią i koncentracją - ciężko się pisze bez tych dwóch rzeczy...

Terry Pratchett uważa że wszystko, a zwłaszcza czas, jest w pewien sposób względne - im szybciej się żyje, tym czas się bardziej rozciąga. Jestem ciekaw czy to rzeczywiście prawda. I jestem ciekaw czy szybkość "slow life" jest taka sama kiedy decyduję się na taki styl życia "bo mam taki kaprys" i kiedy nie mam wyjścia. Od jutra, jeśli mnie intuicja nie myli, jadę po nowych torach. Jutro malutka śnieżynka zacznie się toczyć po zboczu - zobaczę czy utknie w zaspie czy zmieni się w osobistą, wewnętrzną lawinę.

Marzy mi się, że w końcu stanę na nogach, że coś na tym świecie będzie moje i że swoim życiem będę mógł sterować a nie dawać się pchać jak śmieć w morzu. Że stworzę sobie taki kącik w którym będę robił n co będę miał ochotę, będę siedział z kim będę chciał. Marzy mi się miejsce w którym są przyjaciele ale jednocześnie parę metrów jest tylko dla mnie. Mieszkałem trochę z M, Z, R... cholera, pomijając kwestie chrapania ;-) to była najlepsza forma bytowania. Puste mieszkanie, pokój - nieee...

Czy nie jesteśmy za starzy i zbyt niezależni aby powtórzyć kiedyś tę przygodę?

piątek, 6 listopada 2009

Długie momenty

Zwiałem znowu rano od przyjaciół... tylko po to aby parę godzin później dzwonić i pytać się, czy można do nich wrócić. Zawsze można sobie powiedzieć, że wypada odpuścić ale... tutaj przegrałem, bo kiedy włos mi dęba na głowie staje to szukam bliskości ludzi, których znam i których towarzystwo mnie uspokaja - ale jak to Lenka powiedziała: cały problem polega na tym, że ktoś może niekoniecznie myśleć o nas to samo co my o nim. I z jednej strony czuję, że muszę z kimś poprzebywać (tak dla własnej wewnętrznej równowagi) a z drugiej strony zaczynam wyglądać tego spojrzenia "idź się pierdolić sam ze swoimi problemami". Ech. Bodaj nadażyła się kiedyś okazja, żeby pokazać odpowiednim ludziom w odpowiedni sposób ile i co im zawdzięczam.

Ten świat jest powalony: są na nim pacjenci, którzy nie potrafią sobie podać leku tylko dlatego, że nie rozumieją, że przed zastrzykiem trzeba zdjąć osłonkę z igły i lekarz z doktoratem, który każe sobie, poza ambulatorium, wstrzyknąć pełną porcję leku, na który ów pacjent jest prawdopodobnie uczulony tak jakby w całej swojej karierze praktyczno-teoretycznej alergologa (!) nie słyszał słowa "zapaść"...

Dzisiaj jak mało kiedy poczułem, że jestem głupim smarkiem a nie dorosłym człowiekiem. To niewesoła chwila, kiedy przekonujesz się, że brak wiedzy może się dla Ciebie skończyć czymś o wiele gorszym niż tylko refleksją, że jest się głupim smarkiem. Chcesz uporządkować swoje sprawy, chcesz być dobry, zakładasz że wysyłasz dostatecznie wyraźne sygnały, że jesteś chodzącą pacyfką, widzisz, że to działa, że świat zaczyna chować pazury aż tu nagle wychodzi, że gówno prawda i ledwo co wróciłeś na własne łóżko na własnych nogach. WTF?

Nie wiem czy zabierać się za "Bóg wie" Jospeha Hellera bo czuję, że mogę w sobie wyrobić być może niesprawiedliwy żal. Starego i Nowego Testamentu nie chcę czytać bo łapię wtedy nastrój podobny do tego, który towarzyszy czytaniu ulotki betaferonu. Na zagłębianie się w prawo karne dostają z miejsca ataku ziewania. W moją stronę mruga jeszcze "Żegnaj laleczko" Raymonda Chandlera i to chyba będzie to. Zapuszczam jakieś blusidło i żegnaj tępy internecie... Wszyscy jesteśmy na jakiejś formie diety czy odwyku, nieprawdaż?

wtorek, 3 listopada 2009

Taki sobie kolejny dzień.

Wbrew oczekiwaniom nie będzie dzisiaj o tym co dobrego u mnie. Od rana boli mnie głowa i w sumie doskonale się kamufluję w tej grupie ludzi, która zdradza objawy grypy. To szaleństwo wymagać nie chorowania od kogoś, komu współczesna medycyna próbuje wywrócić układ odpornościowy do góry nogami, szczególnie jak wszyscy wokół kaszlą, kichają, prychają i jęczą.

Od tej wysypki i zawieszenia betaferonu ciągam się po labolatoriach badawczych gdzie kłują mnie na wymyślne sposoby próbując odpowiedzieć na pytanie: what the fuck?! Wysypka zeszła równie szybko jak się pojawiła i zostawiła po sobie kupę pytań. Swoją drogą - ile to się człowiek dowiaduje kiedy zaczyna pytać i słuchać. Wszędzie chorzy albo umierający. Ilu lekarzy walczy o zdrowie dla swoich bliskich? Masa.

Posiedziałem wczoraj z Z, pogawędziliśmy niesłychanie laicko o absolutach... ale było przyzwoicie bo dawno nie pogadałem sobie do drugiej w nocy. Jak za starych dobrych czasów, nie? Nawet udało się nie skończyć pogawędki "na dupach" choć parę razy o mało co brakło. I chyba mam zbyt trójwymiarowy umysł aby ogarnąć świat płaszczaków, wydawałoby się, że pozbawienie się jednego wymiaru jest łatwe... ale nic z tego. Może dlatego traktujemy Boga jak introwertyczno-ekscentrycznego szaleńca- ale czego tu wymagać skoro ja sam nie mogę sobie wyobrazić życia w 2D?

Skoro nie biorę tego betaferonu to spróbuję jakoś dojść do siebie, muszę się pozbyć tego syfu, który się przy okazji przypalętał i może uda mi się w tym tygodniu wpaść do Krakowa. Ludziki z ORA wymyślili sobie kolejny papierek, bez którego mogę się cmoknąć więc nie ma rady i trzeba jechać. Pytanie czy pojadę czy będę zawieziony...

Na razie łóżko, George Carlin i spaaać.

poniedziałek, 2 listopada 2009

Drugi listopada.

Dawno mnie tutaj nie było. Tym dziwniejsze, że zajrzałem tutaj po przeczytaniu księgi Koheleta. Kiedy nie można znaleźć swojego kąta to czasem odwiedza się stare śmieci.

Co u mnie? Chyba będzie taniej i szybciej- wszyscy tak pędzą, że szkoda czasu i pieniędzy na bywanie i zajmowanie się tymi, którzy mają się za waszego przyjaciela. To nie wyrzut - wiem, że macie swoje życie i draństwem byłoby gmatwać je sobą jeszcze bardziej. Nie wyrzut tylko smutna refleksja wynikająca z rachunku życia - pędzicie aby żyć, dłużej żyć, za coś żyć, po coś żyć. Nadzieja na "coś" dla siebie sprawia, że zamieniacie czas z ludźmi na czas z podmiotami waszych zajęć, prac. Przedłużacie swoje życie łudząc się o nieskończoności nierozwiązania - a bliscy gdzieś znikają, uczucia i pamięć blaknie. I tak umrzemy, nasze starania i ambicje i problemy i radości zetrze wiatr, po nas nastąpią ci co nie będą nas ani pamiętać ani nic o nas wiedzieć. Nasz dobytek trafi w obce ręce, które nie docenią ani trudu ani mądrości, który w jego zdobycie włożyliśmy. Nasz los zawsze będzie taki sam. Wszelkie trudy to zwykła marność... i tylko szkoda, że każdy dochodzi do tego sam, samotnie. Kto z was ma, poza żyjącymi rodzicami, kogoś kto byłby z wami ten czas, który jesteście w stanie ogarnąć? Tego drugiego człowieka, który sprawia, że obecność Boga jest odczuwalna dzięki temu, że ten drugi człowiek jest?

Ciężko jest odnaleźć Boga samemu.
Wydawało się to kiedyś łatwiejsze.

Co u mnie? Wydaje się, że jestem uczulony na jedyny lek jaki mogę zdobyć. Nie wiem czy to "boski plan" i jakiś niedostrzegalny zamysł siły wyższej czy coś takiego jak zwykły, nieszczęśliwy przypadek. Chciałbym wierzyć w boski plan ale nie mogę myśleć o zwykłym pechu. Odstawili mi interferon na czas nieokreślony. Siedzę i kombinuję co mogą znaczyć w moim przypadku słowa "ciężko jest dosiąść tygrysa ale prawdziwą sztuką jest zrezygnować z przejażdżki..."