wtorek, 17 marca 2009

Pło(mie)nne marzenia

Zaczynam się... cholera, chyba... nie, nie bać ale ciężko to już mówić o fascynacji... Sny. Od jakiegoś czasu śnię i pamiętam nawet niektóre sny po przebudzeniu, czasem dłużej. Choćby dzisiaj. Tylko, że są one coraz bardziej autodestrukcyjne i to na wielu płaszczyznach. I realne do niepoznaki. Zwykle udaje mi się samowybudzenie ale dzisiaj... totalna demolka wszystkiego. I ten blog to jednak ściema bo nigdy bym tego tutaj nie opisał. Trzeba będzie się pogodzić ze stratą - w zasadzie nie zapiszę tego nigdzie, a pamiętać będę tylko jakiś czas. I szkoda i dobrze. Zaczynam dzień od Black OX Orkestar "Ver Tantz?". Jakoś mi pasuje do tego bałaganu w głowie...

Aaa... wczoraj dzwoniła koleżanka z czasów studiów, coś tam kręciła, że jest możliwość wbijania się na studia doktoranckie. Człowiek to jednak próżne bydlę bo ciężko się odpędzić od myśli "a gdyby jednak?"... A gdybym zbudował mikroprocesor albo został dyktatorem w jakimś afrykańskim państewku? Pło(mie)nne marzenia :-/

poniedziałek, 16 marca 2009

Oooch, fuck!

Musiałem odchorować "Biesy", na których byłem w Teatrze Stu. Nawet nie będę się silił na recenzje, opisy. Powiem też wprost - ja cholera nie wiem, co mam odpowiedzieć, jak słyszę pytanie "co o tym myślisz". Boję się, że nic nie myślę ale czuję - a w opisywaniu swoich uczuć to ja zawsze byłem dętka. Ten biesik we mnie musiał ustąpić chorobie postspektaklowej. A swoją drogą - czy można nazwać normalnym kogoś, kto nie myślał nigdy o akcie władzy absolutnej nad sobą, o samobójstwie? Kiryłow był wariatem? Wierchowieński ofiarą czy katem? Aaaa, głowa!

Skoro już otrząsnąłem się z dymu i alkoholowych oparów, skoro mamy przeklęty poniedziałek, który zacząłem jak w piosence Gogol Bordello "Let's Get Radical" od "oooch, fuck" to trzeba spróbować zrobić coś, żeby za chwilę nie mieć wrażenia (albo przynajmniej nie myśleć o tym...), że pełza się przez to życie na kolanach. Żeby utknąć w kwesti aktu woli absolutnej na etapie negocjacji.

Uda się coś dopisać wieczorem?

czwartek, 12 marca 2009

Abrakadabra, ignoranci...

Dzisiaj dzień iluzji. Od rana oglądałem w sądzie ludzi, którym wychodzą w życiu różne rzeczy choć są sztukmistrzami odwracania uwagi i napełniania czary goryczy pozornie z powietrza tak, że postronny widz będzie święcie przekonany, że im kompletnie nic nie wychodzi, że potrzebują pomocy, wsparcia. Kluczem do poznania sztuki zdaje się papierowa teczka- jeśli zastąpimy twarz słowem, drżący głos literą w formacie Times New Roman to poznamy prawdę, świat będzie szary a nie czarno-biały.

Potem sztuka pierwsza ustępuje drugiej: zagubiona dusza, wręcz cień swoich marzeń i ambicji, chorągiewka na wietrze daje się oglądać jako twardo stąpająca istota, wiecznie niepoznawalna, myląca ślady, iluzorycznie szczęśliwa. Kluczem do sztuki jest pryzmat własnych potknięć, niedowartościowania, płytkości - kiedy zrzucimy ten zawistno-depresyjny pancerz osiągniemy nirvanę i poznamy prawdę. Nie wiem czy ta recepta działa bo ten pancerz, jak się zdaje, wrósł we mnie i próba zdzierania go skończy się na szarpaniu żywego mięsa.

I sztuka trzecia, kabaret iluzoryczny Arsena Lupina w teatrze "Stu". Niejako podsumowanie mechaniki iluzji, odhumanizowane chusteczki, buteleczki, karty od których ciągle próbuje odwrócić uwagę Beata Rybotycka czy jakiś wdzięczny klon Scarlett Johansson...

No i nie wiedziałem co i jak, iluzjonista ponoć z nikim nie dzieli się swoimi sekretami, pytanie "jak ty to robisz?" jest złym pytaniem. Lenka ma rację - życie w cieniu to niepewność, życie w cieniu to ciągłe patrzenie się komuś w plecy, to ciągłe naśladownictwo, to ciągłe życie o "krok za wolno". To niepewność przed często nieudaną próbą powtórzenia ruchu sztukmistrza. To zabija, przygnębia i wykańcza.

A przecież można grać swoje przedstawienie, w swoim tempie i choćby dla siebie, zamiast czekać na potknięcia można się przecież bawić. Tylko zabawa nie pozwala nazwać iluzji perfidnym kłamstwem, nieprawdaż?

(Post z 11.03.2009, dzisiaj sam już nie wiem dlaczego go wtedy nie zamieściłem...)

Srutu pitu

Gapię się to puste pole i sam już nie wiem, czy śmiać się czy płakać - dlaczego do nędzy te myśli, które warto byłoby tutaj zapisać pojawiają się w mojej głowie akurat wtedy kiedy muszę się koncentrować nad czymś innym i do tego nie mam wtedy ani czasu ani kartki aby spróbować chociaż zakotwiczyć fragment tych myśli? Wracam do domu, siadam do tego elektronicznego łazarza i akurat wtedy zaliczam dno. Zaczynam myśleć, że to PC wywołuje we mnie to otępienie i póki będę próbował coś tutaj spłodzić to będę więźniem stojącego w miejscu i mrugającego ironicznie kursora. Mówią, że złej baletnicy to nawet buty przeszkadzają ale, jak widać, nie umiem wznieść ponad to narzekanie: a bo to pogoda, a bo to miasto a nie las, a bo to szarość prozy co to odetchnąć nie daje...

Jak zatem wytłumaczę sam przed sobą ten brak weny? Przecież wszem i wobec głoszę, że kultura rozwija się w nieszczęśliwych czasach, najlepsze dzieła powstają w ucisku, zgnębieniu, w depresji, że brak luksusu hartuje dyscyplinę, wyobraźnię i pracowitość... Czyli wciąż mam za dobrze? Dno wciąż daleko a ja osiągnąłem stagnację... Nulla serwitus turpior est quam voluntaria...

A może... A może to mnie blokuje, że jednak ten blog nie jest taki anonimowy? Stałem się więźniem myśli, że to już nie dla mnie, że ktoś to czyta? Czuję się jak stary rybak, co pod koniec życia odkrywa, że od wody łamie w kościach a ryby śmierdzą - pisarz ze mnie żaden, książki nie napiszę bo w końcu jak bardzo można rozwlec refleksję, że jedyne co się wie to że nic się nie wie i że przegrywa się to rozdanie - to po cholerę ten blog?

Qrwa, jeśli dzisiaj wydarzyło się coś niezwykłego to tylko to, że chciało mi się te kilka akapitów wklepać i ich nie skasować. Jeszcze "Epitafium dla W. Wysockiego" Jacka Kaczmarskiego i spać. Przynajmniej śpiąc nie czuję jak ta rzeka płynie...

poniedziałek, 9 marca 2009

Głodny jestem...

-Kto to są Szkoci?
-To Krakowianie, których wyrzucono z miasta za rozrzutność.

I wiecie co? To pasuje jak cholera do tego co widzę chodząc po mieście. Ludzie tutaj wcale nie trzepią kokosów a ceny mamy takie, że niejeden warszawiak się zastanowi zanim sięgnie po portfel. Szczególnie odbija się to w gastronomii, którą jakiś czas temu zasilałem efektami własnej proletariackiej krwawicy ;) jedząc na mieście ale od jakiegoś czasu to się zmieniło i wytrwale i systematycznie przestawiam się na jedzenie w zaciszu domowym. Może i jestem centusiem ale widzę, że ludzi takich jak ja jest w królewskim grodzie dużo więcej. Zresztą, po jaką cholerę mam bankrutować na takich przyziemnych marnościach kiedy można sobie tutaj zafundować bardziej trwałe i duchowe przyjemności? Kto się podejmie wytłumaczyć, jak to się stało że pazerność żarciodajów osiągnęła taki poziom, że cena kiepskiej jakości obiadu jest taka sama jak książki np "Bracia Karamazov" Dostojewskiego? Może takie podejście ma sens w jakim szarym miejscu gdzie jedyną rozrywką poza gapieniem się w oczyszczalnię ścieków są odwiedziny w parafialnym kościółku ale w Krakowie?

A tu proszę - restauratorzy odwrócili się do mnie dupą i teraz jęczą, że przychodzi im zwijać interes bo stoliki puste a utarg miesięczny często nie wystarcza na opłacaenie podatków gruntowych... I to w mieście, gdzie na stałe mieszka kilkaset tysięcy mieszkańców/klientów o przyjezdnej braci studenckiej nie wspominając...

Jeśli zatem ktoś zna jakieś lokale w Krakowie, w których warto rzucić kotwicę to wspomóżcie człowieka, który ostatnimi czasy nie ma czasu łazić godzinami szukając czegoś normalnego. Ani czasu ani zdrowia by za każdym nowo poznanym lokalem odchorowywać ciekawość w WC.
Może i wam się przyda?

Ja planuję nawiedzić ponownie "Bar pod Filarkami" (skrzyzowanie Dietla-Starowiślna) bowiem dawno już tam nie byłem a pamiętam, że współczynnik cena/jakość mieli na idealnym poziomie, poza tym będę częstszym gościem "U pani Stasi" na Mikołajskiej - a to z kolei ze względu na najlepsze knedle ze śliwkami jakie tutaj jadłem. Ze swojej strony radzę się zastanowić nad pójściem do "Babci Maliny" bowiem moja ostatnia tam wizyta zakończyła się pustym śmiechem i wulgarną refleksją nad pazernością właściciela - pamiętam jeszcze czasu kiedy placek "po węgiersku" kosztował tam 9 zł - teraz bodaj 17... Oczywiście podrożały nie tylko placki.

Pomóżcie ludzie przetrwać tę walkę centusiów-klientów i dusigroszy restauratorów. Chętnie sprawdzę jakieś inne lokalizacje, pod warunkiem, że poleci ktoś warty zaufania. Anonimów bez zdjęć nie czytam ;-)