wtorek, 3 listopada 2009

Taki sobie kolejny dzień.

Wbrew oczekiwaniom nie będzie dzisiaj o tym co dobrego u mnie. Od rana boli mnie głowa i w sumie doskonale się kamufluję w tej grupie ludzi, która zdradza objawy grypy. To szaleństwo wymagać nie chorowania od kogoś, komu współczesna medycyna próbuje wywrócić układ odpornościowy do góry nogami, szczególnie jak wszyscy wokół kaszlą, kichają, prychają i jęczą.

Od tej wysypki i zawieszenia betaferonu ciągam się po labolatoriach badawczych gdzie kłują mnie na wymyślne sposoby próbując odpowiedzieć na pytanie: what the fuck?! Wysypka zeszła równie szybko jak się pojawiła i zostawiła po sobie kupę pytań. Swoją drogą - ile to się człowiek dowiaduje kiedy zaczyna pytać i słuchać. Wszędzie chorzy albo umierający. Ilu lekarzy walczy o zdrowie dla swoich bliskich? Masa.

Posiedziałem wczoraj z Z, pogawędziliśmy niesłychanie laicko o absolutach... ale było przyzwoicie bo dawno nie pogadałem sobie do drugiej w nocy. Jak za starych dobrych czasów, nie? Nawet udało się nie skończyć pogawędki "na dupach" choć parę razy o mało co brakło. I chyba mam zbyt trójwymiarowy umysł aby ogarnąć świat płaszczaków, wydawałoby się, że pozbawienie się jednego wymiaru jest łatwe... ale nic z tego. Może dlatego traktujemy Boga jak introwertyczno-ekscentrycznego szaleńca- ale czego tu wymagać skoro ja sam nie mogę sobie wyobrazić życia w 2D?

Skoro nie biorę tego betaferonu to spróbuję jakoś dojść do siebie, muszę się pozbyć tego syfu, który się przy okazji przypalętał i może uda mi się w tym tygodniu wpaść do Krakowa. Ludziki z ORA wymyślili sobie kolejny papierek, bez którego mogę się cmoknąć więc nie ma rady i trzeba jechać. Pytanie czy pojadę czy będę zawieziony...

Na razie łóżko, George Carlin i spaaać.

Brak komentarzy: