środa, 17 grudnia 2008

"Death of a Salesman" (1985)


Wczoraj był krótki wieczorek filmowy u Lenki. Krótki, bo film którym mnie poczęstowała autentycznie mnie rozbolał i to bólem nad wyraz fizycznym. Nie starczyło mi już sił na cokolwiek innego.

Znam w zasadzie tylko dwa zawody, które determinują zrypane życie prywatne: sprzedawca (agent) i klaun. Spróbujcie coś komuś sprzedać bez uśmiechu, bez dbałości o wygląd - nawet jeśli się wam uda to tylko potwierdzi to regułę, że jeśli nie będziecie umieli zagadać, zainteresować, wzbudzić sympatii to życie kopnie was w dupę. Ciągle nakręceni, ciągle (z)motywowani - nie ma tutaj miejsca na codzienny cykl wahnięć humorów - psychika musi zatem odreagować po pracy, wtedy kiedy powinniście zacząć cieszyć się "życiem" dla którego pracujecie... a tutaj zjazd, równia pochyła w dół... nagle musicie sobie ponarzekać, teraz dopiero macie możliwość powiedzenia tego co myślicie i czujecie, teraz dopiero wychodzą natręctwa, gorycz i maskowana depresja. O tym ten film - o człowieku, który był "księciem", gościem który oddał życie dla swoich synów, firmy i dążeniu do wielkości. Tylko, że to dramat który oblepia głowę widza niczym stygnąca smoła - synowie okazują się życiowymi nieudacznikami, firma niewdzięczną pijawą a "wielkość" tylko fatamorganą...

Nie chcę wchodzić w szczegóły, ten film naprawdę polecam obejrzeć zagubionym synom razem z ich sfrustrowanymi życiem ojcami - po nim albo się w końcu zaprzyjaźnicie albo obrazicie na śmierć - w którąś stronę jednak powinien was popchnąć...

W ramach autoterapii muszę sobie obejrzeć go jeszcze raz. Ja, kartka papieru, ołówek - może wtedy napiszę coś więcej...

Brak komentarzy: