czwartek, 13 listopada 2008

13.11.2008 "Szlaki są dla jeleni..." ;)

Od początku nie wróżyli na dobrze - prognozy pogody ogólnokrajowe lokowały nas pośrodku dużej chmury, w miejscu w którym puszczała jej hydraulika i zalewała wszystko poniżej kroplami wielkości Krakowa. Prognozy lokalne również były zdecydowanie pesymistyczne, mieliśmy pływać w błocie, mieliśmy niemiłosiernie marznąć a nasz biometr miał skłaniać do wypowiedzenia wojny wszystkiemu co śmiałoby na nas spojrzeć. Do tego doszły ekspertyzy "wyczulonych nosów" zapowiadających deszcz (bo było zimno i się ociepliło...). I pewnie nic by tutaj nie zostało zapisane gdybym nie miał w poważaniu onych prognoz (jakbym się ich słuchał to przepadłyby mi dwa wyjścia) i gdyby nie to, że kompan mój nic nie wiedział i trwał w słodkim przeświadczeniu, że jemu (i mi) nic się ciekawego nie przydarzy.


I tak zebrało się dwóch gości: jeden po kolejnym wahnięciu emocjonalnym, fotograf bez aparatu i umiejętności, łazik próbujący desperacko ratować swoją cherlawą kondycję ;) i Zygmunt B., człek który nienawidzi zakładać skarpetek (a bez nich nie ruszy się z leża...), święcie przekonany o mojej tyranii i że wbrew niemu sprzedaję mu zaproszenia na lipne wycieczki.

Ja jak zwykle spakowałem się jak na kilkudniowy wypad i przygotowałem się na wykańczające taszcznie mojego kramu nawet na najwyższą górę i to pomimo przewidywalnego zrzędzenia Zygmunta B. A jak? Poza masą rupieci dorzuciłem jeszcze mistyczny, tajemniczy trunek...

I ruszyliśmy. I jak zwykle komunikacja dała w dupę. Ja myślałem, że mam do niej pecha ale to co się wyczynia kiedy w pobliżu jest Zygmunt to już jest zwyczajnie nieprzyzwoite... Facet chyba wytwarza jakiś bąbel bezkomunikacyjny wokół siebie. Ja rozumiem, że do ostatniej chwili nie mogliśmy dojść do ładu co do tego kto, gdzie i na ile chce iść ale byliśmy skłoni pójść na żywioł w obliczu posiadania transportu... A tu? Wchodzimy na dworzec PKS a z niego już na trójce ucieka autobus do Szczawnicy. Stoimy zatem na tym dworcu próbując wyczaić jakiś bus/autobus a tu nic. Rozkłady (a raczej ich braki) swoje a rzeczywistość swoje. Ruszamy zatem na przystanek dla "wtajemniczonych" aby z niego łapać cokolwiek sensownego. I oczywiście jak osiągnęliśmy punkt z którego nie zdażylibyśmy na żaden transport minęły nas sznureczkiem 3 busy. To idziemy do rynku szukać szczęścia w MZK. Efekt? Null, zero!

(Tutaj piętrowe przekleństwa, które kończą się na przystanku na Kowańcu. Kiedy, czym i kiedy się tam dostaliśmy - nie chcecie wiedzieć... Fascynujące jest jednak, że nam się to chce powtarzać. Że nikt nikogo nie wywiózł na taczkach!)

Ruszamy żółtym szlakiem. Godzina marszu, śniadanie i pierwsze wymiany ostrzeżeń dawanych nam przez życzliwych i zapobiegliwych ludzi (którzy są tak zapobiegliwi że aż nigdzie nie wychodzą). Jest konsensus - uwaga na niedźwiedzie! I jak w kiepskim filmie nagle, jakieś 100 metrów przed nami, zaczyna się coś tęgiego i brązowego szamotać hałaśliwie w krzakach. Człowiek? Cholera, to czemu nie idzie dalej? A może niedźwiedź żre? Zawracać? Iść dalej? Stać i gapić się na misia? Na pewno robić głupią minę (dorwał mnie bandyda jeden)... W końcu wypatoczył jakiś niemały tubylec. Człowiek!

Idziemy dalej. Zostają przywołane wspomnienia mojego starszego kolegi, włóczykija jakich było mało na tych ziemiach (Zdzichu, mordo moja, pozdrawiam!), który kiedyś, w koneserskim zapamiętaniu Gorcami, wypalił hasłem "szlaki są dla jeleni!" i zaczął twardo włóczyć się "na dziko". Efekt? Szlak w prawo, my w lewo. I pomny tych wycieczek nie zawiodłem się - widoczki były pozaszlakowe!

Gdzieś poza żółtym szlakiem...

W pewnym momencie stajemy podelektować się mocniej pochmurnym krajobrazem. W ruch poszedł mistyczny trunek "mechówka". Zaprawdę powiadam - chłód, pustka, lekkie zmęczenie, piękny plener + 2-3 łyki tego cuda i świat wybucha sensualnymi erupcjami. Bukiet ziół uwalniany w miarę kosztowania... Ech... I tak nie zrozumiecie :P

Autor, degustacja rodzinnego specjału

Idziemy dalej. Problem Gorc polega na tym, że choćby się wściec to nie da się ich przejść "dziko" nie wpadając w końcu na jakiś szlak (to pocieszeniem dla tych co myślą, że zgubią się wszędzie). I choć manewrowaliśmy jak japoński lotniskowiec uciekający bombom B-17 to w końcu i tak wyszliśmy na szlak, od którego zaczęliśmy. Mieliśmy jeszcze trochę czasu zatem decyzja jedna: idziemy dalej! A, że szliśmy dziko i było i pięknie i sucho a po wejściu na szlak zaczęliśmy tonąć w błocie przeto powtórka rozrywki. W prawo patrz! W prawo marsz!

Ponuro, pochmurnie, zimno. Jak kadry z filmu "Begotten"


Oto dlaczego warto było skręcić w prawo...


Zły Ent. To już nie efekt "mechówki". Strzeżcie się!

Zanurzyliśmy się dywanie z liści, pośród drzew które widziały niewielu ludzi. I niedługo w tych mgłach i pustkowaich trafiliśmy na pasterza drzew, starożytnego Enta. Nie wyglądał jednak przyjaźnie, narada zatem był krótka - chodu! Bo się potwora obudzi (czuć efekty mechówki?)

I tak parę godzin przedzieraliśmy się przez las, przeskakując powalone drzewa, strumyki, walcząć o przejście z młodnikami, szarpiąć się z jakąś podrzędniejszą roślinnością sprytnie wyposażoną w tysiące haczyków i uciekając "Stachom"

Bo "Stach" to jeszcze gorsza potwora od złego Enta. "Stach" to człek, który para się wykradaniem drzewa z lasu. "Stach" jest uzbrojony w piłę i/lub topór, nóż i bardzo nie lubi jak ktoś go przyuważy przy jego procederku - robi się wtedy paskudnie nerwowy i ma skłonności do robienia wszystkiego aby świadków nie było. Nawet jak byli. Więc uciekaliśmy nawzajem przed sobą, nasłuchując się od czasu do czasu i klucząc aby się zgubić przed nimi. A "Stachów" było pełno...

W końcu wróciliśmy na stare szlaki. Tam kolejny biwak, posiłek. Ja mimo chłodu rozdziałem się do koszulki i zabawiałem się w "morsa" a druh mój, rozlazłe bydlę, uciął sobie drzemkę. Minę miał tak głupią i był tak na świeżo po kwękaniu na moje styrmanie się tam gdzie mu się nie chce, że aż strach było myśleć o czym śnił...

Zygmunt poczuwszy suchą trawkę ucina drzemkę...

... śniąc o sprawiedliwości...


Człowiek lasu czy człowiek w lesie?

Potem było już szybko i lekko choć zimno. Gorce bez ludzi to cud, miód, ultramaryna! Przydałoby się wybrać w północno-wschodni rejon... Tylko kiedy? Z Turbacza tamte rejony wyglądają pociągająco i do tego słabo je znam...

Brak komentarzy: